Jak zabić męża rybą

"Kobieta, która ugotowała męża" ma z pozoru mocne podstawy, by być dobrą komedią. Jest małżeński trójkąt, zabawne dialogi i sytuacje, zamiana ról i finał, na który się czeka. Gdzieś po drodze coś jednak przestaje grać. Spektakl, na postawie tekstu Debbie Isitt, wystawił Tomasz Obara. Premiera miała miejsce w czwartek, w szczecińskim Teatrze Polskim, na małej scenie.


Zaczyna się bardzo dobrze: na proszonej kolacji spotykają się mąż oraz jego dwie żony - była i aktualna. Atmosfera jest elektryzująca, obie panie nie szczędzą sobie drobnych uszczypliwości, mężczyzna z kolei bardzo stara się pełnić rolę bufora. Nie jest to proste - zanim Ken zostawił Hilary dla młodziutkiej Laury, spędził z nią 19 lat. Wzorce z jednego małżeństwa próbuje teraz przenosić do drugiego, wymagając od Laury, by stała się idealną kurą domową. Gdy ta się buntuje, Ken znów zbliża się do Hilary. Nie wie jednak, że była żona zaplanowała okrutną zemstę...

Uczuciowe trójkąty to bardzo popularny motyw i w literaturze, i w teatrze. Można go "wygrać" na różne sposoby: lżej, ciężej, tragicznie, farsowo. Problem z "Kobietą, która ugotowała męża" polega na tym, że trudno ją gatunkowo przyporządkować. Jak na komedię, zbyt dużo w niej prób pokazania emocjonalnego ciężaru, związanego z życiem w kłamstwie. Do psychologicznego dramatu z kolei nie pasują gagi i dowcipy rysowane grubą, satyryczną kreską. Brak jednoznacznej konwencji to nie jedyny grzech sztuki. Znacznie gorsza jest jej dosłowność, brak finezji. Dla widza nie pozostawia się żadnego pola do rozmyślań i refleksji, wszystko mu się dopowiada i podsuwa.

Tekst nie daje też specjalnego pola do popisu aktorom. Wszystkie trzy postacie są skrojone dość stereotypowo, bez smaczków. Szkoda komediowego talentu Adama Dzieciniaka na imitowanie przedśmiertnych drgawek po zadławieniu rybią ością, chrapania czy puszczania bąków. Skrzydeł nie mogą też rozwinąć Olga Adamska i Sylwia Różycka.

Minusem samego przedstawienia z kolei jest rozbicie go na dwa akty: jeden trwa około 50 minut, drugi jest jeszcze krótszy. Czy skoro scenografia nie wymaga zmiany, znaczących zwrotów nie ma też w samej akcji, nie warto było dokonać paru skrótów, wyeliminować dłużyzny i pokazać widzom ciut żywszy, 1,5-godzinny spektakl?

Oczywiście, nie można nazwać "Kobiety..." złą propozycją. To solidna rozrywka, oscylująca w mocnych stanach średnich, bez ambicji do artyzmu. Jeśli ktoś chce po prostu sympatycznie spędzić czas, odreagowując całodzienne zmęczenie - powinien być nią usatysfakcjonowany.



Katarzyna Stróżyk
Kurier Szczeciński online
1 kwietnia 2014