Jakby miało trwać wiecznie...

Po raz kolejny nie wiem, co powiedzieć. Po raz kolejny byłem na nieznanym terenie... No prawie... I teraz muszę się z niego wydostać. Powrócić z tarczą. Lub na tarczy...

Nie znaczy to bynajmniej, ze teatr tańca mnie przerasta, co to to nie. Nie jest mi straszny. Najzwyczajniej w świecie odczuwam niepewność czy aby zrozumiałem choć część tego, co autorzy chcieli przekazać. Dlaczego?

Zaczęło się niepozornie... Rzęsiście oświetlona scena nagle skryła się w mroku. Obserwację czegokolwiek utrudniały, wciąż zapalone, reflektory nad widownią. Oślepiały widzów... Ale wraz z narastającą, pulsującą, mroczną muzyką i te światła zgasły. Na scenę, otuleni w mrok, wstąpili aktorzy. To, co działo się niedługo potem sprawiło, że moje myśli nie do końca nadążały za tym, co rejestrował wzrok.

Pierwszy raz z teatrem tego typu spotkałem się kilka miesięcy temu, gdy na Scenie w Malarni wystawiano "Projekt: Trzy Siostry". Ale wtedy taniec koegzystował z tekstem, słowem, kwestią. Przekaz był niezwykle czytelny. A tu? Mowa ciała. Mimika, gesty. Ekstaza i melancholia. Akcja i reakcja. Ciała sprzężone ze sobą, układy dopracowane niemal w każdym calu (niemal, gdyż kilka potknięć dało się zaobserwować... ale studentom, jeszcze nie tzw. Profesjonalistom, można chyba wybaczyć), świetne zgranie z muzyką i światłem. Pewność ruchu i pełne zaufanie w stosunku do towarzyszy.

W moim umyśle informacje, aluzje, próby interpretacji pełzały, skakały, koziołkowały niemal tak, jak robili to aktorzy. Fascynacja mieszała się z przerażeniem. Gdy tylko miałem nadzieję, że już rozumiem o co chodzi - tancerze nagle zmieniali kierunek... Zaskakiwali. I wszystko w gruzy. Jednak było tam kilka punktów, które pozwolę sobie nazwać orientacyjnymi, powtarzalne gesty, sceny, sytuacje. Pozwoliły mi wyjść z sali w miarę pewnym tego, co napiszę.

Czy to byłą metafora relacji międzyludzkich? Damsko-męskich? Być może... Wiele było sytuacji, które w ten klucz się wpisują... Romanse, przelotne znajomości... Wspólnota, zabawa i rywalizacja. Pragnienie uwagi, skupionej na nas, nie na innych. Wzloty i upadki. Radość i gniew. Roztargnienie, szaleństwo, melancholia... Miłość, zdrada, rozgoryczenie... I w końcu pojęcie złożoności świata. Wszystko to przecież elementy naszej rzeczywistości. I wszystko to widziałem na scenie.

A może chodziło o sam taniec... Wszak artysta musi być w ruchu, bezustannie się rozwijać, piąć wyżej i wyżej. By sztuka "trwała wiecznie", "jakby miało (owo tańczenie, tworzenie, kreacja, ekstaza) trwać wiecznie". Ktoś kiedyś powiedział, że "artystą się nie jest, artystą się bywa". I do tego trzeba dojrzeć.

Mam tylko nadzieję, że nie ma w tym moim zamyśleniu przesady, nadinterpretacji. Bardzo łatwo można przesadzić. Nic na siłę.

Sztuki chyba nie powinno się rozumieć w pełni... I nie ma znaczenia, czy jest się znawcą czy człowiekiem z ulicy... Ważne, że sztuka działa na widza, skłania do myślenia choćby przez chwilę. I autorom "Jakby miało trwać wiecznie" udało się to zrobić.



Krzysztof Chmielewski
portalkatowicki.pl
11 stycznia 2013