Janda w operze

Wczoraj przekonałem się, że Krysia nie jest "profanem" i jej wtajemniczenie w sprawy operowe sięga najgłębszych, podstawowych prawd o ich istocie. Zostałem zaproszony na próbę generalną nowej wersji spektaklu o Marii Callas, gdzie Janda, jak zawsze, zagrała brawurowo wielką maestrę z oczywistymi i tak miłymi publiczce aspektami komediowymi postaci diwy operowej - pisze Marek Weiss, dyrektor Opery Bałtyckiej, na swoim blogu.

Zwykle odnoszę się podejrzliwie do profanów, którzy bez wymaganych umiejętności, czy talentu zabierają się do uprawiania tej arcytrudnej działki, jaka jest sztuka operowa. Zwykle kończy się to żenującym w oczach operowych wielbicieli, fachowców i maniaków blamażem. Od reżyserów filmowych poprzez aktorów, plastyków, tancerzy, urzędników, krytyków, którzy postanowili na scenie operowej wykreować własne teatralne dzieła, można obserwować serię klęsk artystycznych spowodowanych połakomieniem się na pozornie łatwy zarobek, bo podobno opera reżyseruje się sama. W myśl demokratycznej zasady, że "śpiewać każdy może" pojawiają się w wielu spektaklach także potworki wokalne, z którymi stoi murem telewizja, jeśli potworek jest wystarczająco popularny i gwarantuje oglądalność. Tworzymy więc rodzaj zamkniętego cechu operowych profesjonalistów i staramy się dopuszczać "cywilów" tylko w wyjątkowych przypadkach. Sam byłem kiedyś profanem, którego dyrektor Satanowski wpuścił na scenę operową ku oburzeniu fachowców i przebyłem długą i ciężką drogę, zanim uznano mnie za "swojego".

Od ponad trzydziestu lat jestem fanem Krysi Jandy. Od jej fenomenalnego debiutu w roli Doriana Grey'a w dyplomie PWST na scenie Teatru Małego po dzień dzisiejszy uważam ją za jedną z największych polskich aktorek. Od kilku lat uważam, że jest znakomitą reżyserką. Jeśli dodać do tego mój podziw dla jej odwagi moralnej w ciężkich latach walki z komuną i szacunek dla jej niezłomnego charakteru jako dyrektora własnego teatru, to staje się oczywiste, że z czasem przełożyło się to wszystko na rodzaj ludzkiej miłości niezmąconej odmową, jakiej udzieliła mi, kiedy to jej właśnie zaproponowałem reżyserię opery "Madame Curie" Elżbiety Sikory. Uważałem, że to ona jest takim utalentowanym "profanem", który powinien znaleźć się w cechu wtajemniczonych twórców teatru operowego. Byłem zazdrosny, kiedy operze łódzkiej udało się Krysię namówić na realizacje "Strasznego Dworu". Wyniku nie będę komentował, bo sam za chwile przystępuję do tego trudnego zadania, jakim jest wystawienie dzisiaj narodowego dzieła. Ale już wiem, że kilka jej pomysłów ściągnę do Gdańska. Może kiedyś i ją osobiście - do wystawienia tytułu, który sama wybierze.

Ale wczoraj przekonałem się, że Krysia nie jest "profanem" i jej wtajemniczenie w sprawy operowe sięga najgłębszych, podstawowych prawd o ich istocie. Zostałem zaproszony na próbę generalną nowej wersji spektaklu o Marii Callas, gdzie Janda, jak zawsze, zagrała brawurowo wielką maestrę z oczywistymi i tak miłymi publiczce aspektami komediowymi postaci diwy operowej. Ale w pewnej chwili, po licznych, kolejnych upokorzeniach, jakim Callas poddaje swoich uczniów, Krysia pozwoliła jednej z nich rzuconej na kolana zaśpiewać arię. Dziewczyna śpiewała przepięknie, ale to słuchająca jej w szczególny sposób Maria Callas nadała tej chwili wymiar sacrum. Byłem wstrząśnięty i poddany temu niepowtarzalnemu Katharsis, jakie jest celem prawdziwego teatru. Nagle zrozumiałem, dlaczego tak maniakalnie zajmuję się operą, dlaczego Callas zapłaciła życiem za swoja wielkość i kim jest Krystyna Janda w tragicznym monologu po tej boskiej arii.



Marek Weiss
www.operabaltycka.pl
16 września 2015
Portrety
Marek Weiss