Jaren vs Dom nad jeziorem

Z wielkim opóźnieniem dotarłem na białostocki festiwal teatru lalek dla dorosłych Metamorfozy Lalek. Właśnie zakończył się siódmy festiwalowy dzień. Jest gorąco, w przyjemnie klimatyzowanych salach BTL-u komfortowo, na scenach silne emocje. Widziałem dziś dwa spektakle: japońską baśń Jaren Michiki Iidy z Yumehina Theatre i izraelski Dom nad jeziorem Yael Rasooly & Yaary Goldring/HaZira Performance Art Arena. Emocje i doświadczenia odmienne, jak to w teatrze.

Jaren jest przedstawieniem bez słów, jednoosobowym, będącym hołdem wobec zmarłego kilka lat temu wielkiego japońskiego artysty Hoichi Okamoto, twórcy niezapomnianego Dondoro Theatre, którego kilkakrotnie gościliśmy w Polsce. Spektakl zaczyna się podobnie jak jedno z najpiękniejszych przedstawień Okamoto Kiyohima Mandara, historia buddyjskiego mnicha i porzuconej przez niego kobiety: rytualne określenie miejsca akcji poprzez zapalenie świec w narożnikach sceny i efektowne wejście aktorki, zakapturzonej, prowadzącej przed sobą lalkę głównego bohatera. Działania animacyjne w tej sekwencji są zajmujące. Nie ma tu precyzji Okamoto, ale wrażenia widzów uzyskują wystarczająco wysoki poziom. W pewnym momencie aktorka odrzuca kryjącą jej twarz czarną zasłonę i oglądamy niemy dialog kobiety i mężczyzny. Michika Iida w roli kobiety ma atrakcyjne czerwone kimono i wyrazistą maskę na twarzy, jej partner jest lalką. U Okamoto ta scena stopniowo przechodziła w kolejne, aktor dokonywał wirtuozerskich przeobrażeń siebie i lalki w kolejne postaci, na oczach widzów, zmieniając płeć, kostiumy, wchodząc w nowe role. Traciliśmy poczucie rzeczywistości, choćby scenicznej – kto jest kim.

Gdzie żywy człowiek, gdzie lalka. Michika Iida tego efektu nie osiąga. Dramaturgię buduje inaczej. Głównie poprzez efektowną muzykę, czy bardziej sferę dźwiękową skomponowaną przez Kazuhiko Kinami. Sama opuszcza przestrzeń gry, by za chwilę pojawić się w nowym wcieleniu. Gubi przez to magię teatru, niesamowitość lalkarskiej profesji. Wchodząc w kolejnej scenie, w tym samym kostiumie i masce, jest samotną zakochaną kobietą, którą opuścił kochanek. Przedstawia etiudę w konwencji tańca butho, ale nie ma wystarczającej siły, by porwać widzów. Jest sprawna, na swój sposób efektowna, może jednak bardziej dzięki pięknemu kostiumowi niż samej grze aktorskiej. Trzecia etiuda jest wykreowaniem efektownego demona-węża, w którego sama się przeistacza czy może przywołuje z przestworzy, który zabija nieszczęsnego kochanka, by wreszcie w finale spotkać się z nim ponownie. Pozostaje płacz, żal i ból.

Na naszym podwórku to przede wszystkim ciekawa praca aktora z lalką, odwołująca się do wielkich mistrzowskich realizacji, znanych choćby z przedstawień Nicole Mossoux, ostatnio Brazylijki Caroliny Garcia Marques (Habite-me) i wielu innych artystów-lalkarzy na całym świecie, ale też i całkiem udanych prób polskich twórców, by wspomnieć choćby Annę Skubik w Złamanych paznokciach przed laty, czy nie tak dawno Natalię Sakowicz w Pobudce, Karolinę Martin w Trzy ćwierci do śmierci. Michika Iida nie osiąga mistrzostwa w tej kategorii. Może niepotrzebnie „cytuje" Hoichi Okamoto. Nie dziwi jej fascynacja tym niezwykłym gatunkiem animacji, ale pewnie lepiej szukać własnej drogi i mistrzowskie wykonania traktować wyłącznie jako inspirację dla własnych poszukiwań. Choć z drugiej strony wypada pochylić czoło przed tytaniczną pracą niewielkiej grupy japońskich artystów-lalkarzy, którzy dzięki Miyako Kurotani, wytrwałej propagatorce osiągnięć Hoichi Okamoto, wciąż odwołują się do spuścizny tego lalkarskiego mistrza i coraz częściej goszczą na europejskich scenach lalkarskich.

Izraelski Dom nad jeziorem był spektaklem w każdym znaczeniu tego słowa wyjątkowym. Widziałem go wiele lat temu, mam wciąż przed oczyma, ale przed laty nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak dziś. Przez te lata urósł, dojrzał, choć rzadko jest eksploatowany. Poprzedni spektakl odbył się rok temu. Dziś błyszczał. Ma konwencję muzyczno-kabaretową, posługuje się niekiedy wyświechtanymi trickami, wykorzystuje dobrze znane lalkarskie i czasem nawet już komercyjne sztuczki z dziewczynkami w przykrótkich sukienkach, przerysowanych, machających do rytmu nogami, czasem w konwencji baletowej, czasem przerysowanej dziewczyńskości. Ale jakość wykonania nie pozostawia złudzeń, że oglądamy arcyperfekcyjny i profesjonalny spektakl.

Trzy aktorki (Yael Rasooly, Rinat Sternberg i Edna Balilous), ucharakteryzowane na podlotki o krańcowo odmiennych warunkach fizycznych, znajdują się w zamkniętym pokoju, są zdane na siebie, organizują własny czas, gry i zabawy, droczą się i godzą, marzą, czasem zamykają w sobie. Dzieje się to gdzieś w Europie Centralnej, stopniowo dociera do nas, że w czasie II wojny światowej, że oto oglądamy osobliwy obraz holocaustu. Mijają pory roku, dziewczynki czekają na matkę, która zakazała im opuszczać pokój, czasami przez okno dolatują do nich dźwięki przejeżdżających wojskowych transportów, tupotu żołnierskich butów, krzyki i wybuchy. Niejako en passant dociera do nas echo toczącej się wojny. Matka pojawi się tylko raz, w zjawiskowej scenie jako opiekuńczy biały duch, który czuwa już tylko z oddali. Dwie dziewczynki stracą życie, trzecia – będzie przywoływać ich obecność w lalkowej konwencji, by nie zapomnieć. W miarę rozwoju akcji spektakl staje się przejmujący, drapieżny, oskarżycielski, choć wszystko przebiegać będzie w atmosferze zabawy i dziewczęcej współgry z lalkami-zabawkami i rozmaitymi przedmiotami.

Niezwykła jest i kompozycja tego przedstawienia, znakomite światła, i zwłaszcza aktorskie wykonanie. Chwilami jest wirtuozerskie. Dorosłe aktorki udzielają swoich przerysowanych wdzięków sklepowym lalkom. Z ich części (np. korpus z nogami) budują tintamareski, prowadzą angielsko-francusko-niemieckie konwersacje w konwencji klasowych zajęć szkolnych, gdy zasypiają przerażone, opowiadają bajkę o księciu, który je uratuje, budowanym z kilku przedmiotów, gdy marzą – budują zachwycającą scenę napowietrznego baletu, tworzonego wyłącznie z rąk. Ten spektakl skrzy się od aktorskiej i lalkarskiej pomysłowości, przeplatany jest zachwycająco wykonanymi partiami wokalnymi (głównie Yael Rasooly). I udowadnia czym jest teatralna wyobraźnia, nie mająca granic ani ograniczeń.

Kilkanaście dni temu, na dalekiej Syberii, widziałem inny spektakl dotykający II wojny światowej. Lalkarze z Jekaterinburga pokazali przedstawienie Lalka. Historia blokady, opowiadający o tragedii Leningradu podczas wojny widzianej oczyma dziecka. Jakże to inna perspektywa niż ta, którą narzuca literatura i kino. Podobnie jak w izraelskim Domu nad jeziorem nie epatuje się widza przemocą, brutalnością, krwią i ludzkim okrucieństwem. I efekt jest podobny: otrzymujemy przejmujący i wzruszający zarazem obraz cierpienia i krzywdy, dobra i zła.

Rozumieją to dzieci, rozumieją poeci, rozumieją lalkarze.



Marek Waszkiel
Blog Marka Waszkiela
22 czerwca 2019