Jasna strona postmodernizmu
W piątek na deskach Teatru Małego w Tychach można było podziwiać trzeci z czterech spektakli szekspirowskich, jakie zawitają tam w ramach całorocznego festiwalu "Teatr Konesera". Tym razem śląska publiczność zobaczyła, jak "Burzę" angielskiego dramaturga czyta reżyser Janusz Wiśniewski - przy pomocy zespołu z Teatru Nowego im. T. Łomnickiego w PoznaniuTrzeba przyznać, że twórca zawiesił poprzeczkę dość wysoko. Odszedł od klasycznego, zachowawczego inscenizowania dramatu na rzecz postmodernistycznego eksperymentu, który potwierdza istnienie nowej, silnej tendencji ponowoczesnej we współczesnej sztuce (nie tylko w murach teatru). Jednak w przeciwieństwie do wielu reżyserów Wiśniewskiego nie bawi ani bezrefleksyjne dekonstruowanie kanonicznych tekstów, polegające właściwie na ich dewastowaniu w oparach skandalu, ani tym bardziej budowanie pustych form scenicznych, które są pozbawione treści.
Reżyser staje twarzą w twarz z tradycją kulturową, dostrzegając w niej niewyczerpany zasób tematów, motywów oraz środków wyrazu. Najwyraźniej Wiśniewski odwiedził magazyn z arcydziełami ludzkiej myśli, zabrał ze sobą stos elementów znaczących, a później nie niepokojony przez nikogo posklejał je w nową, oryginalną całość. I jak Prospero, demiurg-kreator, tchnął sens w tę konstrukcję – niech się stanie sztuka!
Ta praktyka oznacza złą wiadomość dla tych, którzy nie brudzą sobie rąk książkami. Żeby w pełni zrozumieć „Burzę” w tym wydaniu i bawić się odczytywaniem intertekstualnych zagadek (pułapek?) przygotowanych przez reżysera, trzeba znaleźć przed przestąpieniem progu teatru dość czasu, aby nadrobić braki lekturowe. Wiśniewski jak nauczyciel z przedwojennego liceum przygotował listę pozycji, z którymi należy się zapoznać w celu pełnego uczestnictwa w zajęciach. Znajduje się na niej nie tylko dramat Szekspira, ale także: „Morze i zwierciadło” Hugh Audena, „Ziemia jałowa” Thomasa Elliota, „Poza dobrem i złem” Fryderyka Nietzschego, „Doktor Faustus” Thomasa Manna, „Księga psalmów” i dla smaczku dodajmy jeszcze „Przychodzimy, odchodzimy” Janusza Jęczmyka. Tak, nauczyciel jest wymagający. Pytanie, czy nie za bardzo.
Ale również ci, którzy zrezygnują z pełnego intelektualnego uczestnictwa w spektaklu, nie powinni narzekać. „Burza” została zaprojektowana jako barwna, dynamiczna sztuka, lekko grawitująca w stronę międzywojennego kabaretu czy wodewilu (nie byłoby to możliwe, gdyby nie zespół aktorski, który potrafił wczuć się w zaproponowaną konwencję, dając popis scenicznego warsztatu). Pojawia się korowód zabawnych, karykaturalnych postaci, przeniesionych z minionych epok – nie wiadomo, czy znaleźliśmy się przypadkiem na paryskim bruku, gdzie uliczni kuglarze będą nas czarować tanimi sztuczkami, czy w robotniczej Anglii, gdzie etos pracy i nabierający rozpędu industrializm odbiera chęć do życia. Obszarpany, wykoślawiony tłum defiluje przez scenę przy dźwiękach pięknej, pobudzającej wyobraźnię muzyki o jazzowym zabarwieniu, skomponowanej przez Jerzego Satanowskiego. Jakby komuś jeszcze było mało doznań wizualnych i akustycznych, to po bokach sceny gruchają żywe gołębie w klatkach, jak również od czasu do czasu coś wybuchnie, magicznie zapalą się mikropochodnie. Niczym w amerykańskim filmie.
Rzecz jasna, konstrukcja przedstawienia to teatr postmodernistyczny w pełnej krasie i z całym dobrodziejstwem inwentarza: brakuje wyraźnej, harmonijnej i skończonej fabuły, anachroniczna chronologia trafiła na wysypisko twórczych metod, a związki przyczynowo-skutkowe ktoś cichaczem porozcinał scenicznymi nożyczkami. W rezultacie powstał niesamowity kolaż złożony z dramatycznych obrazków, które zmieniają się niczym w kalejdoskopie.
Ale w tym zestawieniu nie ma absolutnie nic przypadkowego, zamysł reżyserski spina niczym klamra oderwane kawałki. „Burza” bowiem wyraźnie dzieli się na dwie części. W pierwszej dominuje Prospero-artysta, który tworzy sztukę na scenie i słowem zaklina rzeczywistość, oraz Ariel, który łączy losy Ferdynanda i Mirandy. Druga część należy do Kalibana, cwaniaczka (gangstera?) w wężowym wdzianku, rozbijającego się szykownymi samochodami w asyście goryli o zwierzęcych twarzach. Syn wiedźmy śpiewa jak Presley i przygotowuje jajecznicę zanim strzeli w łeb człowiekowi leżącemu na ziemi. Absurd, kicz, tandeta spod znaku szkoły Tarantino, a zarazem całkiem szykowny kontrast między bohaterem szekspirowskim i dzisiejszym. Trudno znaleźć lepszą parabolę destrukcyjnej władzy współczesnej popkultury, która zawłaszcza i przetwarza wszystko, co się napatoczy, w lekkostrawne produkty dla spragnionej rozrywki masy.
Czy tak pomyślana „Burza” może się udać? Mon Dieu, oczywiście, że tak! Wiśniewski zabiera widzów w nieznaną przestrzeń sztuki, gdzie nie obowiązują tradycyjne kategorie dramatyczne, ale za to jest i pięknie i twórczo.
Monika Adamczyk
Dziennik Teatralny Katowice
13 kwietnia 2011