Jedno jest pewne: ból jest

Takimi słowami Sławomira Mrożka otwiera się dramat Artura Pałygi "W środku słońca gromadzi się popiół". Nielinearny, trudny w formie i przygnębiający w treści tekst, zachowany w konwencji strumienia świadomości, zainspirował Agatę Kucińską do stworzenia przedstawienia o samotności, która przypisana jest ludzkiemu cierpieniu. Spektakl wyreżyserowany na scenie dla dorosłych Wrocławskiego Teatru Lalek jest opowieścią z pogranicza jawy i snu, świata realnego i nierzeczywistego, w końcu - wizją cierpienia ofiary i nieustępliwego losu.

Przy okazji historii o pożarze, w którym zginęły Lucy i jej matka, a więc tej, wokół której snuje się całość inscenizacji, poznajemy również przypadki sąsiadów dziewczyny - mieszkańców szarego blokowiska dotkniętych dramatycznymi złośliwościami losu. Kucińska dobiera teatralne środki tak, aby spektakl przesycić formą: wieloma postaciami (aktorzy wcielają się w kolejnych mieszkańców bloku, ale ważną rolę grają również lalki), obfitością scenografii czy charakterystycznymi kostiumami, które determinują zachowania bohaterów.

Osią fabularną przedstawienia jest cierpienie człowieka. Najdotkliwsze i najbardziej bolesne, bo przeżywane w samotności, tutaj inscenizowane na przykładzie kilku tragicznych sytuacji z życia mieszkańców miasta. Wszystkie - powstałe z przypadku, złośliwości losu czy społecznej obojętności - niezależnie od źródła swojego pochodzenia, stanowią przesłankę przygnębiającego wniosku. Ze swoim bólem człowiek jest zawsze sam, bo najdotkliwsze z możliwych cierpienie nie może zostać podzielone; przynależy tylko do jednej osoby. Rozumie to Lucy, która w pożarze straciła matkę, wie o tym kobieta z nowotworem, która próbuje na nowo zacząć życie, doświadczają tego również rodzice będącego w śpiączce syna.

Do świata przedstawionego Kucińska wprowadza widzów z pomocą trzech głównych postaci: Lucy (Anna Makowska-Kowalczyk poza rolą Lucy wciela się w kilkoro innych bohaterów; podobnie jest w przypadku pozostałej dwójki aktorów), a także Płomyka (Tomasz Maśląkowski) i Iskierki (tę gra sama reżyserka) - bezpośrednich sprawców pożarów, tutaj zantropomorfizowanych jako figlarne, żarzące się płomienie. Bacznym obserwatorem sytuacji jest Słońce (Radosław Kasiukiewicz), rozczulające, zabawne, ale przy tym pozostające w obojętnym oderwaniu od tragedii, które obserwuje i komentuje. Słońce jest pomostem między dwoma stale mieszającymi się światami - realnym (to przestrzeń gry ludzi, mieszkańców miasta) i nierzeczywistym, metafizycznym (tutaj Płomyk i Iskierka dywagują o pożarach, które rozniecają, a Lucy zatrzymuje się w drodze między życiem a śmiercią).

Ciężki ładunek emocjonalny utworu Pałygi Kucińska zgrabnie łagodzi formą. Widać to zarówno w sposobie podania informacji, a więc nieco groteskowym aktorstwie, języku (opowiadane tragedie przełamuje co rusz absurdalny żart) i muzyce Sambora Dudzińskiego (to w głównej mierze szumy, chrzęsty, alarmy przeciwpożarowe, powstające dzięki przedmiotom co­dzienne­go użytku), a przede wszystkim scenografii Mirka Kaczmarka.

Ta ostatnia, podzielona na kilka przestrzeni i poziomów, staje się wielowymiarowym planem gry. Pierwszy z nich zajmują usypane pod stopami widzów góry zabawek: policyjnych i strażackich samochodzików, lalek, kartonowych domków. Wszystkie w spektaklu ożywają, stając się medium treści - tych najtrudniejszych i najbardziej tragicznych. Zabawkowe miasto jest miejscem, o którym niejednokrotnie wspomina się jako o worku pełnym ludzkich historii. Obserwujemy je z góry, jakby na zminimalizowanym planie prawdziwego miasta. Niektóre z tych historii Kucińska przybliża, przenosząc na górną, dobudowaną część sceny. Wtedy oglądamy je z bliska, jakby w powiększeniu, przy użyciu lupy. Nad miastem znajduje się bowiem wzniesienie - to balkon mieszkania, w którym spłonęła matka Lucy, komisariat, pokój chorej na raka kobiety czy sypialnia chłopca, który pogrążony jest w śpiączce.

Ostatnia historia jest bodaj jedną z najbardziej poruszających, co potęgują przede wszystkim środki, jakimi posługuje się reżyserka. Długo bowiem utrzymuje widzów w przekonaniu, że uśmiechnięci rodzice, rzucający serpentyny i radośnie śpiewający "Sto lat", za chwilę zdołają obudzić podłączonego do respiratora syna na jego urodzinowe przyjęcie. Okazuje się to niemożliwe, być może dlatego ojciec, osiągając dno rozpaczy, próbuje doszukać się komunikatów od syna w zacinającej się płycie winylowej. Absurd, ale pokazujący na ile jesteśmy w stanie poddać się wyobraźni, aby nie stracić nadziei.

W spektaklu Kucińskiej funkcję podobną jak formy lalkowe pełnią przedmioty codziennego użytku. Samochodziki czy pluszowe misie ożywają w rękach aktorów, by pomóc opowiadać historie. Same lalki to jedynie głowy (w przypadku Iskierki i Płomyka) oraz nienaturalnie dużych rozmiarów głowa Lucy, z przyczepionym do niej ciałem niemowlaka. Lalki są uderzająco podobne do swoich animatorów; dostrzegamy te same rysy twarzy, oczy i kolor włosów. Iskierka i Płomyk toną w burzy pomarańczowych włosów z barwionej waty, które imitują ogień. To mało plastyczne formy, dlatego animatorzy ożywiają je również za pomocą gestów, tworząc w ten sposób skończone postaci, przemawiające językiem ich samych. Wizualne podobieństwo lalek do animatorów pomaga bohaterom schować się za kurtynę, na chwilę odczepić od tragedii, której są częścią, przenieść jej silny ładunek emocjonalny na kogoś innego. To forma ucieczki. Podobnie Lucy, która musi zidentyfikować zwłoki swojej matki spalonej na proch, ucieka w głuchy śmiech.

Kucińska żongluje emocjami. Podrzuca przerażającą informację, aby za chwilę rozbawić widzów groteskowym spostrzeżeniem, skądinąd nadal dotyczącym tematu okrutnego losu. Forma, którą obrała reżyserka, pozwala zachować dystans do wszystkiego, co na co dzień traktujemy z czcią, w obawie przed naruszeniem sacrum. Tutaj nie ma miejsca na egzaltowane nadęcie, zajmuje je dziecięca zabawa, rodzaj przekomarzania z widzem, mrugnięcie okiem.

Zastosowanie tak lekkiej formy, a przy okazji złamanie przypisanego jej automatycznie ładunku interpretacyjnego, ma dwie zalety. Po pierwsze, opowiadane tragedie reżyserka odziera z uciążliwego patosu. Po drugie, niedosłowność tej konwencji pozwala na poszukanie głębiej, zerknięcie od drugiej strony, dostrzeżenie jak w obliczu tragedii pozostajemy bezbronni, nieporadni, mali.

Co istotne, wielką zaletą przedstawienia jest aktorstwo - Kucińska, Makowska-Kowalczyk i Maśląkowski w ciągu dwóch godzin kilkakrotnie zmieniają kostiumy i wchodzą w nowe, niełatwe zresztą, role.

Zachowując proporcje między treścią a formą, udało się stworzyć nietuzinkowy spektakl. Przejmujący, ale dawkujący emocje tak, by nie zmęczył. Można dopatrzeć się w nim dramaturgicznego chaosu, ale ten zrzuciłabym raczej na karb dynamiki wydarzeń - poszczególne segmenty "W środku słońca..". zmieniają się bardzo szybko, wprowadzając w akcję sceniczną kolejną historię, nowe postacie, jeszcze inne wątki. Aktorzy i reżyserka radzą sobie doskonale.



Karolina Obszyńska
Teatr Lalek
2 kwietnia 2015