Jego kariera przegrała z nałogiem

Nie sposób nie docenić jego wkładu w rozwój polskiego kabaretu; to od niego uczyli się najlepsi satyrycy, to on dopomógł w karierze wielu dzisiejszym gwiazdom – między innymi Marii Czubaszek, która powtarzać będzie później, że Jerzy Dobrowolski jest jedną z dwóch jej życiowych miłości (ta druga to Woody Allen. Mąż Czubaszek zajmuje zaszczytne trzecie miejsce).

Dla wielu po dziś dzień jest symbolem; mężczyzną, który otwarcie szydził z ustroju, piętnował głupotę i kochał absurdy w każdym wydaniu; autorem wielu popularnych dziś powiedzonek, które latami funkcjonowały w języku potocznym, a w dodatku inteligentnym i uważnym obserwatorem codzienności.

Żył pełnią życia, był częstym gościem w warszawskich barach, gdzie od razu zamawiał szklaneczkę czegoś mocniejszego, ćmiąc papierosy, jednego za drugim. Pił, tak jak wszyscy inni jego znajomi z branży. Lecz z czasem stracił nad tym kontrolę. I to właśnie nałóg, poważna choroba alkoholowa, którą niejednokrotnie próbował leczyć, wpłynęła destrukcyjnie na jego późniejszą karierę i zdrowie, a wreszcie doprowadziła do jego śmierci...

Syn szermierza

Urodził się 15 marca 1930 roku w Warszawie, jako syn Władysława Dobrowolskiego, słynnego polskiego szermierza, który w 1932 roku z igrzysk olimpijskich wrócił do kraju z brązowym medalem.

W czasie wojny przebywał w stolicy; był w Szarych Szeregach i jako łącznik brał udział w Powstaniu. O karierze kabaretowej w zasadzie nie myślał – kiedy w 1954 roku otrzymał dyplom PWST, zaczął, tak jak i inni jego koledzy z roku, występować w teatrach, między innymi w Ludowym i Narodowym.

Gorzej szło mu w filmie, bo choć na ekranie zadebiutował niewielką rólką w 1953 roku, na następny angaż musiał czekać kilka lat.

Piętnując głupotę

W połowie 1957 roku Dobrowolski, udowadniając wszystkim, że skrywa w sobie ogromny potencjał satyryczny, zainicjował stworzenie kabaretu Koń; oficjalna „premiera" odbyła się jednak dopiero pół roku później.

- Może być statek przetwórnia Fryderyk Chopin, może być spółdzielnia krawiecka im. Bohaterów Getta, może więc być kabaret Koń – tłumaczył tym, którzy ze zdziwieniem pytali go o genezę tej nazwy.

Na scenie sprawdzał się doskonale, sypiąc celnymi żartami i mocnymi puentami – czym naturalnie szybko podpadł cenzurze. Władzom nie spodobał się również późniejszy kabaret Dobrowolskiego, „Owca", założony w 1966 roku, w którym artysta równie bezkompromisowo piętnował głupotę, wszechobecną tandetę i konformizm.

'Skróć o połowę''

Dobrowolski uchodził za artystę przełomowego, który głośno mówił to, czego bali się powiedzieć inni, a jego opinie przekazywano potem z ust do ust. Do bólu szczery w swoich sądach, nie bał się podważać autorytetów.

- Skróć o połowę – zwykł mówić do Wojciecha Młynarskiego na wieść, że ten napisał nowy tekst. Równie krytycznie podchodził do propozycji Stanisława Tyma.

- Obojętnie czy na estradzie, czy w radiu, czy poprzez teksty pisane. Nikt, tak jak on, nie potrafił opisać PRL-owskiej rzeczywistości – mówił w Polskim Radiu Roman Dziewoński. - Nie chodzi tylko o jego fenomenalne zdolności aktorskie czy teksty, które napisał dla siebie i kolegów, ale także o zaproponowanie zupełnie nowej formy sztuki kabaretowej. Jego humoru nie da się z niczym porównać. To była piekielna, błyskawiczna riposta, podkreślenie jednym słowem, coś, co obezwładniało.

''Dobre, dobre, takie sobie''

O tym, jak błyskawicznie przyjmowały się jego powiedzonka, świadczy anegdota opowiedziana przez Zofię Czerwińską na łamach Gazety Wyborczej.

- Gdy jeździliśmy do Nieporętu, żeby się dostać na statek, który był planem w filmie "Rejs", Jurek zabierał swoim "maluchem" trzy osoby mieszkające w okolicach Solca: Tyma, Pokorę i mnie – opowiadała. - W samochodzie Pokora zajął nas jakimś swoim życiowym problemem, na co Dobrowolski powiedział: "To już twoja broszka". I ta "broszka" zaraz się przyjęła, Tym ją podchwycił, zawędrowała na pokład statku.

Podobną karierę zrobiły inne jego kwestie: „dzień dobry, jestem z Kobry", „dla mnie bomba", „ciekawostka przyrodnicza", „dobre, dobre, takie sobie", „zając nizinny", „ale się porobiło", „jogibabu" czy „brawo, Jasiu".

Abstrakcja i absurd

Poczucie humoru miał nietypowe, nie wszyscy też od razu łapali jego często mocno abstrakcyjne i absurdalne żarty.

- Tej wiosny, wcześniej niż zwykle, zazieleniła się kiełbasa – rzucał na przykład niespodziewanie, ku konsternacji słuchaczy. Albo zaskakiwał ich na antenie radiowej, mówiąc: - Stołeczne przedsiębiorstwo oczyszczania miasta zostało zaskoczone pierwszym śniegiem. Zaskoczenie było tym większe, że pierwszy śnieg spadł w tym roku po raz drugi.

- Kiedyś Jurek mówi do kelnera: "Pan będzie łaskaw podać mi do tego tatara siedem bułek. I niech pan da też oddzielny głęboki talerz". Powyciągał z bułek miąższ i włożył do tego głębokiego talerza. Potem woła kierownika sali i mówi oburzony: "Proszę pana, po raz ostatni zgadzam się na to, żeby mi podawano taki suchy chrzan" – wspominał w Wyborczej Bohdan Łazuka. - Jak zapowiadał koncerty, a nie bardzo lubił to robić, to strzelał: "Proszę państwa, trzy słowa: Jerzy Połomski".

''Rozstawiał ten czerwony burdel po kątach''

- Był nie tylko wspaniałym reżyserem i aktorem. Namówił mnie do pisania – wyjawiła w Polskim Radiu Maria Czubaszek, dodając, że właśnie dzięki Dobrowolskiemu zaczęła karierę.

- Był przenikliwym, wyrafinowanie inteligentnym facetem, twardo stąpającym po ziemi - twierdził Stanisław Tym.

Krzysztof Kowalewski zaś nie krył, że był pod ogromnym wrażeniem, kiedy wraz z Dobrowolskim prowadził audycję radiową. - On rozstawiał ten czerwony burdel po kątach. Tylko JAK on to robił! - opowiadał w książce Decybel. - Do tego dla mnie, może dziwnie to zabrzmi, ale były to psychiczne wakacje. Przez moment mogłem mówić głośno coś, o czym myślałem. Mimo że to czasem było zakamuflowane, ale wiadomo, o co chodzi. I słuchacz wiedział, i my...

Smutny okres

Naturalnie nie obyło się bez represji ze strony rządu. Jego kabarety pośpiesznie ściągano ze sceny, audycję radiową „Decybel" również zakończono, kiedy ludzie u władzy zrozumieli, że ogromna część żartów wymierzona jest właśnie w nich. Większość taśm z nagraniami dokumentującymi występy Dobrowolskiego zniszczono.

- Ostatni okres pojawienia się Dobrowolskiego na estradzie był... smutny. Żaden z jego pomysłów na kabaret nie został zrealizowany. Wspominał o wieku, stanie zdrowia, zmęczeniu – pisze w swojej książce „Dla mnie bomba Jerzego Dobrowolskiego" Roman Dziewoński, dodając, że artysta był „porażony bezprawiem rządzących". Ale także transformacją sceny kabaretowej.

- Tragedia – napisał Dobrowolski w 1985 roku. - Nie ma już szansy dotarcia ze słowem do publiczności. Płytka, tania, tandetna rozrywka – tak. Myśl, słowo – nie.

Ciężka choroba

Cieniem na życiu i karierze Dobrowolskiego kładły się jednak nie tylko polityczne ataki, ale i postępująca choroba alkoholowa. Jego przyjaciele twierdzili jednak, że nigdy nie pozwolił sobie na nieprofesjonalne zachowanie.

- Jurek Dobrowolski, sam pijący, (...) nigdy się nie spóźniał – podkreślał w Przeglądzie Łazuka. - Nie przychodził pijany na próby.

Niemniej jednak alkohol miał na artystę wpływ destrukcyjny; hamował jego talent i nie pozwolił mu w pełni wykorzystać jego ogromnych możliwości. Dobrowolski pogrążał się w depresji, z czasem niemal zupełnie znikając ze sceny.

''Był jak ryba wyrzucona na płytką wodę''

Wiele razy próbował skończyć z nałogiem. - Jerzy Dobrowolski, po wielu próbach leczenia odwykowego, postanowił raz na zawsze skończyć z alkoholem – możemy przeczytać w portalu Na zdrowie, w artykule o Stowarzyszeniu trzeźwości „Hol" w Świnoujściu.

- Mógł liczyć na pomoc ze strony tutejszej Poradni Odwykowej i pełną zapałów dr Dąbrowską. Nie kto inny, jak właśnie dr Dąbrowska zaproponowała Jurkowi zorganizowanie czegoś w rodzaju klubu dla pacjentów Poradni Odwykowej. Od tego czasu Jurek codziennie odwiedzał Poradnię, dużo rozmawiał z pracownikami, czytał zachłannie „Problemy Alkoholizmu" i wszystkie czasopisma poświęcone podobnej tematyce.

Niestety, choroba znacznie osłabiła jego organizm. Zmarł 17 lipca 1987 roku. Miał 57 lat.

- Był jak ryba wyrzucona na płytką wodę – powiedział o nim Franciszek Pieczka. - Nie mógł pływać za bardzo. Co się odbił, wpadał na mieliznę. I do tego kręgosłup miał za twardy. Nie na tamte czasy.



(-) (-)
Wirtualna Polska
15 marca 2018