Jesień patriarchy
Krystian Lupa wystawił Becketta? "Końcówkę"? Pracował tylko miesiąc? Niemożliwe. Obyło się bez dopisywania tekstu? Bez aktorskich improwizacji i test screenów? A jednakMadrycki spektakl jest ewenementem w dorobku Lupy, ale trzeba przyznać, że w kilku nieoczywistych punktach jego teatr stykał się przecież z Beckettowskimi światami. Najbliższy imaginarium Lupy byłby oczywiście „Watt” z jego widmowym domem-labiryntem, po którym krąży tytułowy służący. Ale i „Końcówka” rozumiana jako utwór o degradacji tajemniczego miejsca wypełnionego podejrzanymi, wieloznacznymi międzyludzkimi rytuałami współbrzmi z wizjami Lupy z końca lat 80. i początku 90. – z „Miastem snu” czy „Maltem”.
Reżyser dobiera się do Becketta nastrojem i obrazem. Przekłada jego ciężki od symboliki minimalizm na swoje zdegradowane przestrzenie. Na scenie wnętrze nadmorskiego bunkra z rzędem brudnych małych okien. Przez wykute w murze wejście wsypuje się piasek. Unieruchomiony w fotelu ślepy bohater grany przez legendę hiszpańskiego teatru i kina José Luisa Gómeza przypomina patriarchę, heretyckiego papieża, którego zapomniano razem z jego religią. Nawet on zapomniał, w co wierzył, kim był.
Najradykalniejsza decyzja to zamiana służącego Hamma w kobietę (Clov – Susi Sánchez). Może ta dziwna para to nie pan i niewolnik, lecz kochankowie z przeszłości? Przypominają się Mistrz i Małgorzata Lupy. Ci, którym nie ofiarowano światłości, ale wieczny spokój. Jeśli „Końcówka” byłaby epilogiem do tamtego przedstawienia, to Lupa sugerowałby, że „dom w jasnej, cienistej dolinie” stał się więzieniem umarłej miłości. Jej zostało tylko współczucie, jemu – nienawiść i odraza. U Becketta konał świat po apokalipsie, u Lupy następuje tylko koniec konkretnego miejsca i konkretnego człowieka. Umiera miłość podniesiona przez kobietę do rangi religii, ale nie świat. W finale następuje uwolnienie Clova. Susi Sánchez przebiera się w sukienkę, zakłada zielone buty do tańca. Poza bunkrem jest życie i nadzieja.
Łukasz Drewniak
Przekrój
6 grudnia 2010