Jeśli głowa wytrzyma
- Nie wiem, czy będę uprawiał aktorstwo w przyszłości. Jeśli moja głowa wytrzyma, jeśli będę stawał się lepszym człowiekiem, to tak. A jeśli będę czuł, że to mnie wyniszcza, zrezygnuję - rozmowa z Dawidem Ogrodnikiem, laureatem "Paszportu Polityki.Janusz Wróblewski: - Christian Bale przytył do roli w "American Hustle" 18 kg. W "Nimfomance" aktorzy uprawiają seks naprawdę. Niełatwo dziś wykonywać pański zawód...
Dawid Ogrodnik: - Specyficzna profesja. Chodząc na castingi, zastanawiam się, co mnie czeka. Czy zostanie dostrzeżony mój potencjał, chociaż fizycznie mogę nie pasować do wyobrażeń na temat bohatera. Czy reżyser od razu mi podziękuje, gdyż uzna, że nie jestem osobą, której szuka. - Pan lubi wyzwania. Do roli Mateusza chorego na porażenie mózgowe w "Chce się żyć" schudł pan 10 kilo. Warto było? Problem jest wtedy, gdy nie wiem, jak zagrać. Reszta to kwestia wyboru. Ryzyko bardzo mnie pociąga. Zmiana wyglądu? Seks przed kamerą? Zależy od nastawienia. I tego, jak się umówię z bliską mi osobą. Kluczowe jest zaufanie do reżysera. Nie mam porównania, bo pracowałem na razie z niewielką grupą filmowców. Ale dzięki Maćkowi Pieprzycy odbyłem wspaniałą podróż.
Z czego bierze się potrzeba przekraczania granic w aktorstwie?
- Z pragnienia doznania stanów nieosiągalnych w życiu prywatnym. Człowiekowi brakuje odwagi na wiele rzeczy. Sztuka umożliwia takie przeżycia.
Bezkarnie?
- Trochę bezkarnie. Ma to jednak swoje konsekwencje. Na przykład chce się podobne rzeczy przeżywać w realu. Patrzy się inaczej na rzeczywistość. Powidoki zostają. Pytanie, jak sobie z tym dawać radę? Usunąć się tego nie da.
Jakieś techniki psychologiczne, zabezpieczenia, chyba istnieją?
- Granie jest fikcją. To twór wyobraźni. Aktorstwo nie może zastępować życia, choć pokusa jest bardzo silna. Aktor musi umieć oddzielać te sfery. Tak mówi teoria. Praktyka jest zupełnie inna. Jeśli czymś żyję, intensywnie o tym myślę, to tym się staję. Ma to ogromny wpływ na codzienne funkcjonowanie.
Na przykład?
- Podświadomie prowokuje się różne sytuacje. Zachowania wymykają się spod kontroli, bo domaga się tego ten obcy, postać, którą się stworzyło. To grozi rozsypaniem osobowości. Dopiero jak się przystopuje, docenia się życie. A potem znów przychodzi pragnienie grania. I życie na powrót zostaje rozwalone.
Mimo to pan się nie oszczędza?
- Nie wiem. Gdybym czuł satysfakcję z tego, że potrafię coś zagrać bez przeżywania, tobym tak robił. Ale gdy wiem, że to nie ja jestem tym, kogo gram, natychmiast przestaję w siebie wierzyć. Uważam, że to mnie dyskwalifikuje jako aktora. Bo zaraz ktoś spyta, dlaczego się denerwuję, boję, skoro mój bohater się nie denerwuje i nie boi? No właśnie dlatego, że nim nie jestem, że nie czuję jak on. Kogo więc gram?
Aby upodobnić się do sparaliżowanego Mateusza w "Chce się żyć", przez trzy miesiące siedział pan samotnie w zamkniętym pomieszczeniu, odżywiał się jedną puszką tuńczyka dziennie, słabł na planie. Czy to nie było szaleństwo?
- Było. Teraz z perspektywy wielu miesięcy mogę tak powiedzieć. Czy odważyłbym się drugi raz coś takiego zrobić? Nie wiem. Jeśli poczułbym - jak wtedy przed rozpoczęciem zdjęć - niesamowity potencjał tego zmagania, pewnie znów bym zaryzykował.
Nawet wiedząc, że przez to rozpadł się pana związek?
- W przypływie arogancji czy też szczerości powtarzałem, że na pierwszym miejscu jest granie. Że ten wirtual, który sobie stworzyłem, jest ważniejszy od mojego życia.
Popełnił pan błąd?
- Wtedy tak nie myślałem. Teraz też nie żałuję. Tak musiało być. Zastanawiam się tylko, co dalej.
Znów pan powtórzy, że granie jest ważniejsze od przyjaźni, miłości, bliskości?
- Może to zabrzmi strasznie, w pewnym sensie jednak tak, powtórzę to. Przykro mi, jeśli ktoś nie rozumie tej konstrukcji na moment. Życie idzie swoim torem, praca swoim. W pewnym momencie trzeba się umówić, że przez trzy, cztery miesiące zawieszamy prywatność i poświęcamy się tylko pracy. Lecz mamy do siebie zaufanie, jest do czego wracać. Chciałbym, żeby tak to funkcjonowało.
Życie ma być poduszką bezpieczeństwa, a aktorstwo wyznaczać kierunek.
- Tak.
Zna pan anegdotę o Danielu Day-Lewisie? W przerwie zdjęć do "Mojej lewej stopy" do garderoby aktora wchodzi jego agent. Pokazuje mu z trudem wynegocjowany hollywoodzki kontrakt opiewający na wiele milionów dolarów i uprzejmie go prosi, żeby podpisał. Day-Lewis nawet nie spojrzał w jego kierunku. Cały czas grał sparaliżowanego bohatera. Nie wychodził z roli przez 24 godziny na dobę.
- Znam. Na tym polega prawda jego pracy, poświęcenia. Gdyby pozwolił sobie na odrobinę prywatności, ludzie natychmiast by w to weszli. Zadeptaliby jego tajemnicę. A tak trzymał ich na dystans. Budował rolę na pewnym niezrozumieniu. Na etapie zdjęć próbnych do "Chce się żyć" nie rozmawiałem z nikim z ekipy, chociaż część poznałem wcześniej przy "Jesteś Bogiem" i się przyjaźniliśmy. Szybko dotarło do nich, że to nie jest udawanka ani jakiś kolejny film. Dzięki temu stopień koncentracji był niesamowity.
Słyszałem od reżyserów opinie, że taka mobilizacja wcale nie była konieczna. Wielu aktorów potrafi udawać niepełnosprawnego. Podobno to łatwizna.
- Niech sobie nakręcą i porównają efekty. Przez chwilę byłem innym człowiekiem. Na własnej skórze przekonałem się, że to jest możliwe. Z tego czerpię satysfakcję.
Pan korzystał z pomocy psychoterapeuty przy wychodzeniu z roli Mateusza?
- Korzystam. Film Pieprzycy był tylko pretekstem, żeby uruchomić ten proces. Gdy aktor zaczyna się zastanawiać nad sensem wykonywania zawodu albo nad sposobami poznawania siebie, jest mu potrzebne wsparcie. Bo nie wiadomo, jak to robić bezpiecznie. Intensywność przeżywania cudzych emocji wpływa na wrażliwość. Oczywiście oddzielam te emocje od własnych. One jednak zostają w podświadomości i przy różnych okazjach niespodziewanie dają o sobie znać. Dobrze jeśli psycholog pyta, dlaczego tak się dzieje. Z czego to wynika. Zastanawiając się nad tym, wiem, że dokądś mnie to zaprowadzi. Na tym pewnie polega moja karma.
Pan to robi dla siebie czy dla roli?
- Zawsze myślałem, że robię to dla bohatera. Ale zasiał pan wątpliwość. Tak, robię to także dla siebie.
Czy są role, których pan by nie zagrał?
- Kiedyś odpowiadałem, że podjąłbym się każdego zadania. Ale teraz nie jestem pewien. Mam wrażenie, że istnieje pewien typ propozycji, na które jestem już za stary.
Rola geja w telewizyjnym spektaklu Leszka Dawida "Skutki uboczne" według Petra Zelenki, który zostanie wyemitowany w TVP 1, też była przekroczeniem?
- Nie. Wcześniej w szkolnym przedstawieniu "Babel 2" Mai Kleczewskiej zagrałem transseksualistę. Można powiedzieć, że temat miałem przemyślany. U Leszka Dawida gram geja występującego w kobiecym przebraniu w kabarecie. Śpiewam piosenki Marty Kubiszowej. Zdziwiło mnie, że o naszych rolach z Adamem Ferencym (kochankiem bohatera) mimo stosunkowo dużej różnicy wieku myślimy podobnie.
Powidoki jakieś zostały?
- Zostały. Wciąż się na tym łapię. W "Notatkach o skubaniu roli" Krzysztof Globisz wyznaje, że czuje się jak strzępki swoich ról. Ja też. Kręcąc "Idę", miałem ogromne trudności z wyrzuceniem z siebie Mateusza. Nie potrafiłem się wyluzować, normalnie spojrzeć w kamerę, bo od razu pojawiał się wytrzeszcz oczu. Paweł Pawlikowski musiał mnie uspokajać, prowadzić za rękę, żebym się tego pozbył.
Jeżeli aktor świadomie gra podobnie do czegoś, przestaje być aktorem. To cytat z pańskiej wypowiedzi. Aktor nie może się wzorować?
- Jest różnica między inspiracją a zapożyczeniem. Gdy coś zapożyczam, znaczy kopiuję. A inspiracja polega na przepuszczeniu tego przez siebie. W budowaniu nowej jakości na czyimś doświadczeniu nie ma nic złego.
Kolejny cytat z pana: najważniejsze w życiu jest spotkanie z sobą samym.
- Właśnie o tym rozmawiamy.
I trzecia myśl. Trzeba uważać, żeby się nie stać aktorem własnego życia.
- Ciągle o tym samym. W wielu życiowych sytuacjach podpatruję zachowania swoje i innych, jakbym znajdował się na scenie. Myślę: przyda mi się ten gest, to zdanie. A przecież nie gram. Obserwując siebie z zewnątrz, przestaję mieć wpływ na to, kim jestem. Skoro nie potrafię żyć prawdziwie, może powinienem żyć samemu? Nie grać, że jestem, tylko zbierać doświadczenie, eksperymentować na własny rachunek. Wtedy wiadomo, po co to się robi.
Nie można być spontanicznym obserwatorem?
- Chciałbym, żeby tak było. I tak pewnie jest. Niemniej chorobą zawodową aktorów jest mania wpatrywania się w siebie. Skupienie na tym, jak się wygląda, jak zachowuje. W życiu to bardzo przeszkadza.
Widział pan ostatnio jakieś interesujące kreacje aktorskie?
- Joaquin Phoenix rozłożył mnie na łopatki w "Mistrzu". Podobał mi się Leonardo DiCaprio w "Wilku z Wall Street". Nigdy go nie widziałem tak zdystansowanego. Robert Więckiewicz imponuje formą. Uwielbiam prostotę Marcina Dorocińskiego. Mateusz Kościukiewicz ciekawie zagrał u Małgosi Szumowskiej w "W imię".
Aktorstwo jest misją?
- Nie czuję się lepszy z tego powodu, że jestem aktorem. To zawód jak każdy inny. Chcę robić wartościowsze rzeczy, nie tylko dla pieniędzy. Lepiej poczekać parę lat na dobry scenariusz, rozwijać się i zagrać coś wyjątkowego. Zbyt dużo jest do stracenia. Słyszałem o zdolnym reżyserze, który poszedł w reklamę. Po paru latach zdał sobie sprawę, że ciężko będzie mu wrócić do artystycznego kina. Być może nigdy mu się to nie uda. Ma już inną perspektywę.
Nie obawia się pan, że z taką wrażliwością raczej trudno będzie panu wytrzymać w show-biznesie?
- Nie jestem przekonany, czy ta przygoda potrwa długo. Nie kokietuję. Jestem szczery. Nie wiem, czy będę uprawiał aktorstwo w przyszłości. Jeśli moja głowa wytrzyma, jeśli będę stawał się lepszym człowiekiem, to tak. A jeśli będę czuł, że to mnie wyniszcza, zrezygnuję.
Co wtedy?
- Może będę grał na saksofonie. Albo uczył. Sprawia mi to przyjemność. Nie czuję się przez to gorszy, zaniedbany. Wolę pokazywać komuś kierunek, niż - jak wielu młodych przede mną - być nazywany nadzieją polskiego kina. Nadzieją na co? Że zdobędę Oscara? I temu nie sprostałem? Przecież to bzdura. Chcę mieć wolny wybór, prawo do popełniania błędów. To wszystko.
Dawid Ogrodnik (rocznik 1986) - aktor uzdolniony muzycznie. Pochodzi z Wągrowca pod Poznaniem. Ukończył krakowską PWST, do której dostał się za trzecim razem. Nagradzany za wybitne role filmowe w "Jesteś Bogiem" i "Chce się żyć", jest członkiem zespołu teatralnego TR Warszawa.
Janusz Wróblewski
Polityka
21 lutego 2014