Jest się z czego śmiać

Barszczewska, Damięcki, Grodzieńska - recepta na codzienne smutki. Powolny, ale wyraźny proces obumierania kabaretu literackiego trwa. Zamiast finezyjnych gier słownych i aluzji mamy przedrzeźnianie, małpowanie, strojenie min i grube żarty. A jednak są jeszcze ostatni Mohikanie, którzy z miłości do wyrafinowanego dowcipu, do uśmiechu lekkiego i bez pretensji do zbawiania świata, próbują dowieść, że i w języku można szukać niewyczerpanych zasobów zabawy

Należy do nich Grażyna Barszczewska, która z anielską cierpliwością pozlepiała z fragmentów rozmaitych tekstów Stefanii Grodzieńskiej i piosenek jej męża Jerzego Jurandota pełen urody wieczór kabaretowy - "Sceny niemalże małżeńskie". Rzecz ułożyła bez wysokich przesłań historycznych, ideowych czy metaforycznych, choć i taka pokusa nie była jej obca. Na szczęście zrezygnowała z tonu zbyt wysokiego, sięgając po teksty codzienne, po dowcip z pozoru łagodny, choć w istocie cięty, ale bez intencji udziału w politycznej grze czy chamskich połajankach, jakich wkoło pełno. Spektakl zapewne by nie powstał, gdyby nie autentyczna fascynacja osobowością Stefanii Grodzieńskiej i jej talentem obserwacji, czego Barszczewska nie kryje. Prawdopodobnie temu gorącemu związkowi duchowemu sprzyjały podobne temperamenty, wdzięk diabłem podszyty, a także ogromna miłość do radia, któremu obie artystki pozostały wierne.

Stefania Grodzieńska pisała liczne felietony radiowe, skecze, książki wspomnieniowe, ale w zasadzie nie pisała sztuk. Barszczewska stanęła więc przed nie lada zadaniem, aby z materiału tak niescenicznego zbudować jednak spektakl, ze swoim rytmem, zmiennym nastrojem, bujnym humorem i lirycznym echem. Wszystko to udało się wyśmienicie, a niektóre z wyciągniętych, a zapomnianych tekstów urodzonej humorystki zabrzmiały niezwykle świeżo i aktualnie. Taki był choćby skecz o niebywałym wydarzeniu z udziałem niejakiego Tomasza Kotka, który w tramwaju ustąpił miejsca kobiecie. Wydarzenie to ze zrozumiałych względów odbiło się szerokim echem, czemu autorka dała mocny wyraz (niejeden). Napisane to zostało z bystrością oka i ucha, ale również zagrane wyśmienicie.

Grażyna Barszczewska obrała sobie za partnera w tym smakowitym wieczorze kabaretowym Grzegorza Damięckiego, który okazał się idealnym scenicznym mężem ("Co? Ze za młody? Na dłużej mi starczy"), kochankiem, kolegą, pomocnikiem albo i Tomaszem Kotkiem właśnie. Zasadą bowiem łączącą te rozmaite scenki z życia wzięte stały się cienką kreską rysowane postacie, w które wcielają się artyści, od czasu do czasu komentujący swoje występy liryczno-zabawnymi piosenkami Jurandota.

Wśród tych piosenek miejsce uprzywilejowane zajmuje "Plim", czyli pieśń o tym członku orkiestry, który gra na trianglu, przestroga dla człowieka przed nadmiernym apetytem na zwycięskie życie, bo "życie przeważnie tak obchodzi się z nim, / Że gdy zbiera się zagrzmieć, to wychodzi mu: plim!...". Tekstem tej piosenki Jurandota Grodzieńska zakończyła swoją pełną ciepła książkę wspomnieniową "Nie ma z czego się śmiać!", lekturę będącą lekiem na codzienne smuteczki.

Takim lekiem na całe zło jest ten precyzyjnie zbudowany spektakl, w którym jako Głos Ducha Teatru wystąpił także (z offu) Andrzej Poniedzielski, wspierający aktorów radą artystyczną. Skromna scenografia nawiązująca do stylistyki lat 60., podobnie skrojone kostiumy, takt, wdzięk i lekkość formy, wszystko to złożyło się na wieczór satysfakcjonujący każdego, kto łaknie zastrzyku dobrych uczuć.

Andrzej Poniedzielski nazywał Stefanię Grodzieńską "księżniczką sztuki dyskretnego sugerowania uśmiechu". Taką Grodzieńską przypomina nam Grażyna Barszczewska. Przypomina też kochającego paradoksy Jerzego Jurandota, kiedy w zawadiackim duecie z Damięckim malowniczo interpretują "Balladę o jednej Wiśniewskiej".

Można temu wieczorowi wróżyć długi żywot sceniczny i wdzięczne przyjęcie.



Tomasz Miłkowski
Przeglad
10 marca 2011