Jesteśmy wolnością

Rodzimy się wolni, by dowiedzieć się od świata, że przez całe swoje życie będziemy o tę wolność walczyć. Nasza indywidualność jest zamykana w szufladach, etykietowana ideologiami lub religiami. Czy katolik może być homoseksualny? Mało kto odpowie, że tak. Natura człowieka gryzie się z tym, co programuje cywilizacja. Umieramy spętani kajdanami rzeczywistości, która nas otacza. Czy moglibyśmy pozostać indywidualni? Być tacy, jacy pragniemy być, nie takimi, jakich od nas oczekują? Czy znajdzie się ktoś, kto nas ocali?

Takie pytania nasunęły mi się po wzruszającym spektaklu ,,Anioły w Ameryce" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego, wystawianym na deskach Nowego Teatru w Warszawie.

Bohaterowie przedstawienia są jak puzzle, które znalazły się w pudełku z nieprawidłową układanką. Starają się na siłę wpasować w ówczesny obraz Stanów Zjednoczonych lat 80. Akcja sztuki rozgrywa się w Nowym Jorku, w czasie, gdy pandemia AIDS zbiera okrutne żniwo, a prezydentem USA jest skrajnie konserwatywny Ronald Reagan. Nie ma tam miejsca na inność, a jednak głównymi postaciami jest czwórka mężczyzn, z których każdy z nich to homoseksualista. Trójkę z nich łączy jeszcze ścieżka kariery – wszyscy wybrali prawo. Mieszanka tragiczna.

Roy (Andrzej Chyra) to despota, który pieniędzmi i możliwościami suplementuje sobie kompleks (ukrywanej) orientacji seksualnej. Zawsze w pracy, gburowaty drań, mający wszystko za nic, nawet śmierć. Kiedy dowiaduje się o AIDS, nie sądźcie, że zmieni swoje postępowanie jak Ebenezer Scrooge z ,,Opowieści wigilijnej" (aut. Charles Dickens). To twarda postać, która wywołuje u odbiorcy ciarki.
Kompletnie inne emocje powoduje Joe (Maciej Stuhr) – Mormon zamknięty w klatce zasad. Jest prawnikiem, ma żonę, przykładny dom, ale nie dzieci... Widzimy jego wewnętrzną walkę. Kocha Boga, chce być prawy, ale jego ,,ja" mu na to nie pozwala. Udaje przez całe życie kogoś, kim nie jest. Odbija się to na jego żonie Harper (Maja Ostaszewska), która uzależniona od valium odpływa w świat mentalny. Być może jest mniej skrępowana niż on?

Podobną do niej wrażliwością cechuje się Prior (Tomasz Tyndyk). Mężczyzna dowiadując się o wyroku-chorobie, jest zrozpaczony, a mimo to, odnajduje w sobie moc, która spłynie na niego prosto z nieba... Jego kochanek, Louis (Jacek Poniedziałek), to cyniczny prawnik. Woli bawić się uczuciami, niż je przeżywać, ale może dlatego, że się boi? Każdy z tych bohaterów boi się żyć, bo nie jest wewnętrznie wolny. Czeka jak grzesznik na wybawienie przez Jezusa i odkupienie czynów.

Dzięki znakomitej grze aktorskiej stworzona została panorama charakterów. Aktorzy przekazywali gestem, mimiką i głosem nawet najmniejsze uczucia. Doszczętnie zanurzyłam się w świecie towarzyszących im emocji i wraz z nimi odczuwałam ich obawy. Przeżyłam katharsis, które według wielu jest dziś niemożliwe do doświadczenia. Wszystkie wrażenia potęgowało światło (Felice Ross), które raz odbijało się od lustrzanego tła, raz koncentrowało uwagę widzów na określonej części sceny. Tak samo muzyka (Paweł Mykietyn): czułam, że to ona steruje moimi odczuciami, budując we mnie napięcie lub rozładowując nerwowość i kojąc mój ból. Byłam zahipnotyzowana melodią.

Scenografia zaprojektowana przez Małgorzatę Szczęśniak była prosta, ale znacząca. Szpitalne łóżko, zestaw wypoczynkowy, biurowe krzesła: wszystko to, pokazywało się dokładnie wtedy, gdy była potrzeba nakreślenia miejsca zdarzeń. Ludzka wyobraźnia z przyjemnością dookreślała resztę. Wspomniane tło – ściany ze zwierciadłami – potęgowały metafizyczne przeżycia. Poczułam się jak w jaskini Platona, gdzie rzeczywistość nie istnieje, a wszystko wokół to tylko cienie - iluzja, która oszukuje nasze zmysły. Podczas spektaklu doświadczyłam synestezji. Po pierwszej połowie, wciągnięta w równoległą rzeczywistość, nie mogłam poukładać myśli. Wcale nie potrzebowałam antraktu. Zostałam przeniesiona w zupełnie inny świat i tam chciałam pozostać. Sztuka Tony'ego Kushnera (w tłumaczeniu Jacka Poniedziałka) jest wielowątkowa. Można w niej odkryć wiele – jak podczas oglądania dobrego filmu czy serialu. Można skupić uwagę na kobietach, które jak pierwotne boginie są łącznikiem z tym co wyzwalające: z pierwotną siłą natury, więc wolnością.

Grająca Anioła Magdalena Cielecka jest oniryczna, byłabym gotowa oddać jej swoją duszę za ukazanie mi drogi do raju. Stworzyła niesamowitą postać: z jednej strony podobną do Lilith (niebezpiecznej upiorzycy), a z drugiej do kojącego patrona.

Nie dziwię się, że w starożytności przedstawienia teatralne potrafiły trwać wiele godzin. To trwało pięć, a ja po jego zakończeniu czułam, że to za mało. Miałam w sobie tak wiele różnych emocji. Spektakl wzrusza, oczarowuje i sprawia, że odbiorca zamiera. Warlikowski „Aniołami w Ameryce" zbudował we mnie nadzieję. Pokazał mi, kim mogą być tytułowe anioły oraz ile siły do walki o indywidualność mogą dać. Dla mnie było to terapeutyczne przeżycie – prawdziwe katharsis, dlatego serdecznie polecam udać się na ten spektakl i doświadczyć tego osobiście. Podczas widowiska czas mija niezauważalnie, pozostawiając niedosyt.

Sam spektakl jest świadectwem tego, że człowiek najbardziej pragnie być szczerym ze sobą, bo gdy to osiągnie może być prawdziwy przed innymi.

 



Michalina Majkowska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
28 czerwca 2024
Spektakle
Anioły w Ameryce