Już nie ma dzikich plaż…

…czemu zawinił Michał Witkowski. W swojej powieści zamienił bowiem „miejsce utajenia” w „miejsce ujawnienia”, wpuszczając gapiów do ciotowskiej enklawy. U podstaw inscenizacji drugiej części sławnego „Lubiewa” – „Ciotowskiego bicza” – leży ton oskarżycielski.

Reżyser Piotr Sieklucki i jego współpracownicy odrobili lekcję po wcześniejszej części, której zarzucano dopisywanie aury kontrowersji do dość zachowawczej formy. Tym razem ze sceny pada więcej bluzgów, jednym z głównych elementów scenograficznych jest pisuar, a na samym początku spektaklu Patrycja (Janusz Marchwiński) i Wiesia (Mikołaj Mikołajczyk) uprawiają w toalecie publicznej seks oralny. Jednak największe poruszenie wśród postaci wywołuje rozebranie się do bielizny Pisuaressy (Teresa Pawłowicz), co oddaje poziom skandalu. Wilgotny upał oraz ciężkie od potu i pożądania powietrze prowokują do zrzucania ubrań – Teatr Nowy podkręca temperaturę i zamienia się w „Saunę Nową", wchodząc w zabawny dialog ze swoim nowohuckim konkurentem. Mimo to obnażone brzuchy wydają się zbyt ubrane jak na opisywaną przez Witkowskiego plażę nudystów.

W „Ciotowskim biczu" w ogóle jakoś mniej Witkowskiego, chociaż jest bezpośrednio przywoływany. Jego postać nie pojawia się na scenie, a głównymi bohaterami/bohaterkami pozostają Patrycja i Lukrecja, znane z wcześniejszej części. Oskarżają Miśkę Literatkę o zszarganie swego honoru i dorobienie się na ich historiach, ale dopisują też nowy wątek do spektaklu – oskarżenie pisarza o wykorzystanie ich zaufania oraz trywializowanie pogromu, jaki wywołała epidemia AIDS. Wejście w dialog z pierwowzorem literackim jest niewątpliwym walorem spektaklu Siekluckiego. Poprzednia odsłona sławnej powieści stanowiła kolaż najbardziej interesujących wątków z całości, będącej swoistym samograjem. Tym razem zostało mniej niewykorzystanej treści (idea stworzenia „ciotowskiego Dekameronu" czy „Wielkiego Atlasu Ciot Polskich", nie wiedzieć czemu, jest sygnalizowana, ale wyeksploatowano ją wcześniej), a epizodyczna, luźna struktura dzieła wymusiła powrót do gawędziarskiej formuły.

Godne uwagi jest większe przetworzenie pierwowzoru, jednak spektakl zdaje się przez to tracić to, co u Witkowskiego jest najcenniejsze – żywy, skrzący się dowcipem, ale i niewymuszoną erudycją język. Tego na deskach Teatru Nowego zabrakło, lecz punkt ciężkości przesunął się na choreografię. Mikołaj Mikołajczyk, który we wcześniejszym spektaklu odegrał – lub raczej zatańczył – rolę AIDS, tym razem miał szansę stworzyć bardziej rozbudowaną choreografię, orkiestrując ruch sceniczny pozostałych postaci. Pościg między kabinami czy wodewilowe pieśni ku chwale ciot i komuny zamieniły spektakl na poły w musical. Do tego dochodzą jeszcze partie solowe tancerza – impresja na temat żywiołu, jakim jest burza, oraz odtworzenie roli z pierwszej części „Lubiewa".

Transfer wątków z poprzedniej części z jednej strony tworzy poczucie pewnego kontinuum, ale z drugiej – odbiera spektaklowi energię, jaką wnieść mógł udział Mikołajczyka. Wraz z Patrycją i Lukrecją na scenie ponownie zawitała nostalgia. Wykrzykiwane raz po raz hasła „Komuno, wróć!", mimo że budziły wesołość wśród widowni, każą wątpić w autonomię spektaklu, a następnie – w bezinteresowność intencji twórców. Tym razem przynajmniej tonacja komediowa nie przysłania rzeczywistego gniewu: na pisarza-wampira, który wysysa historie niczym krew ze swoich bohaterów.

„Ciotowski bicz" jest częścią projektu „Zarządzanie strachem", który ma postawić diagnozę społeczeństwu i promować sztukę nie tyle zaangażowaną, co angażującą. Spektakl – choć mniej udany czy spójny od pierwszej części „Lubiewa" – odważniej pokazuje pewne sytuacje czy wchodzi w dialog ze współczesnością. Niestety, zatrzymuje się w pół kroku przed tworzeniem Kultury Obywatelskiej i byciem czymś więcej niż dobrze zainscenizowaną rozrywką.



Marta Stańczyk
Dziennik Teatralny Kraków
2 lipca 2013