Kabaret smuteczkiem podszyty

Bohaterką trzeciego monologu wieczoru zatytułowanego "Wielcy inni" jest Hanka Bielicka, najszybciej mówiąca estradowa monologistka w historii polskiej sceny. W konkurencji "szybkość mówienia" Mirosława Żak swą bohaterkę goni a pewnie niedługo i przegoni. Centralnym motywem monologu jest powracający w wielu wariantach sen Bielickiej. Aktorce śni się, że występuje w spektaklu "4.48 Psychosis" Sarah Kane. Oczywiście nago. Za każdym razem źle się występ kończy, bo albo publiczność śmieje się do rozpuku, jak z każdego jej pojawienia się na estradzie, albo odwrotnie: nie śmieje się wcale. Obie reakcje są porażką.

Pytanie: czy miłośnicy przedwcześnie i tragicznie zmarłej dramatopisarki, którą najbardziej oddani wielbiciele porównywali do Szekspira, w ogóle wiedzą, kim była Hanka Bielicka? I vice versa: czy słuchacze wyrzucanych z siebie z szybkością karabinu maszynowego monologów w starych "Podwieczorkach przy mikrofonie" słyszeli kiedykolwiek nazwisko Sarah Kane? To jest oczywiście kwestia szersza, tycząca hermetyczności obiegów kulturowych, nie tylko w teatrze. Ale teatr musi zagadkę rozwiązywać co dzień przewidując, do jakich pokładów pozaspektaklowej wiedzy widowni może się skutecznie odwoływać, a które skojarzenia będą tylko grochem o ścianę.

W wałbrzyskim przedsięwzięciu jest to sprawa kluczowa. Jacek Kozłowski z jednej strony pisze stand-up, czyli rodzaj monologu kabaretowego operującego z założenia przerysowaniem, niesprawiedliwością i wulgarnością (podkreślano to zwłaszcza przy pierwszym wieczorze z cyklu "Wielcy inni", który był jednoosobowym popisem Mirosławy Żak występującej jako Gombrowicz, Osiecka i Jezus Chrystus). Z drugiej odwołuje się do wiedzy, która powinna być "na wyposażeniu" współczesnej publiczności kulturalnej. Wiedzy o życiu Wisławy Szymborskiej, jej wierszach, tych do chwalenia się i tych pieczołowicie ukrywanych, o jej kotach i jej Rusinku, dalej o fobiach Jarosława Marka Rymkiewicza, ogrodzie w Milanówku, obsesji prowokowania świata i nienawiści do Michnika, o Bielickiej wreszcie. Publiczność, dla której te postacie są obce, będzie siedzieć jak na tureckim kazaniu, z kolei publiczność oświecona może zżymnąć się na niskie loty niektórych witzów. Ryzykowne to. I połowicznie skuteczne: obok momentów przezabawnych są i takie, kiedy chce się schować głowę pod krzesło, jak się dzisiaj mówi w lekkim żenua.

Od strony wykonawczej wieczór jest nierówny. Mirosława Żak jest imponującą techniczką, ma monolog Bielickiej idealnie rozpisany na oddechy, na pauzy, na nagłe zwroty; panuje nad przebiegiem swojej partii jak wirtuoz, stać ją nawet na zaimprowizowany wtręt, jakby synkopę w rytmie. Włodzimierz Dyła jest piekielnie pomysłowy, krzesło trzymane za oparcie bierze za kosiarkę i z nim łazi w imieniu Jarosława Marka Rymkiewicza po ogrodzie w Milanówku gderząc, dziwacząc, wymyślając i nawołując słuchaczy do wspólnego wkurwienia świata tak, żeby się rozleciał na kawałki. Jest wspaniale kontaktowy, ma punkty u widzów za samą bezpośredniość i ekspansywność. Najsłabiej wypada Rafał Kosowski, który zdaje się nie mieć specjalnego pomysłu na swoją Szymborską, kobiecym dyszkancikiem podaje kolejne żarty, nie nadając im ani formy, ani energii. A tekst każe jego bohaterce rozważać istnienie dowcipów jednocześnie śmiesznych i nieśpiesznych, co przy braku śmiechu na widowni wypada cokolwiek samobójczo.

Ambicje twórców wieczoru były większe, niż tylko estradowe żarty z wielkich znanych. Pod dowcipne monologi Jacek Kozłowski próbował dyskretnie włożyć lekki smuteczek przemijania, pytanie, co z artysty zostaje po śmierci. Składał Szymborską z jednoczesnego samozachwytu i samo dystansu poetki, które powinny się gryźć, Rymkiewicza z marzeniu o globalnym wkurwieniu świata, ergo o nieprzeminięciu bez widowiskowego śladu, Bielicką z pytania, cóż potomności po ekspresowej rozśmieszaczce. Trochę jednak stand-upowa forma przytłukła takie roztrząsania. Nie dało się skutecznie pogodzić grubego, estradowego żartu z poważniejszymi myślami. Tu i ówdzie dopatrzy się ich, kto życzliwy. Dużo dobrego widowisku zrobiły piosenki, które każdy z wykonawców śpiewa na zakończenie swojego występu. Są nieoczywiste, zaskakujące, zmieniające wizerunek granej osoby, który chwilę wcześniej mógł się wydać nazbyt dobrze znany. Więc w końcu jest to fajny, bezpretensjonalny wieczór, ale dla tych, którzy kupią konwencję i będą umieli we własnym odbiorze połączyć wysokie z niskim, cieniutkie z grubiutkim. Pewnie nie każdy widz będzie miał na to ochotę.



Jacek Sieradzki
e-teatr.pl
28 stycznia 2016