Kadencja

Określenie "dyrektor teatru" brzmi nie do końca poważnie i łatwo kojarzy się z pokrzykującą na wszystkich dookoła, zaaferowaną postacią z kabaretu, przebiegającą od czasu do czasu przez scenę w wiecznym pośpiechu.

Dyrektor nie wydaje się osobą koniecznie potrzebną do stworzenia spektaklu, w przeciwieństwie do aktorów, mistrza świateł czy maszynistów chociażby. Dla wielu ludzi teatru dyrektor (lub pani dyrektor) to do pewnego stopnia podejrzana osoba w zespole, która w mrocznych wnętrzach zagraconego gabinetu coś tam ustala, do kogoś tam wydzwania, z kimś tam się użera, bo widocznie tak lubi. Dopóki nie schodzi na scenę i nie przeszkadza w próbach, jest tolerowanym złem koniecznym; ktoś w końcu władzy pieniądze na produkcje wyszarpywać musi. Dyrektor jest do zniesienia wtedy, kiedy w zasadzie go/jej nie widać, kiedy poranne próby spokojnie sobie lub też twórczo i burzliwie trwają, a wieczorne spektakle kończą się brawami. W prawidłowo naoliwionej i sprawnie działającej machinie repertuarowego teatru dyrektora jest wszędzie pełno, ale zarazem jakby go nie było. Niestety, w najsprawniejszej nawet maszynie prędzej czy później coś zaczyna w końcu zgrzytać, dygotać, ba, czasem sypią się wręcz iskry, i właśnie w takich momentach nieodzowność istnienia dyrektora w teatrze ujawnia się światu.

Pamiętam, jak przed wielu laty we Wrocławiu na założycielskiej konferencji Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów spierałem się publicznie ze Sławomirem Pietrasem o to, czy dyrektorowanie w teatrze można w ogóle nazwać zawodem. Dyrektor Pietras pozostawał wcześniej dyrektorem teatru praktycznie przez całe swoje życie zawodowe i z tego powodu upierał się, iż zawodowy dyrektor to byt jak najbardziej realny, podobnie jak zawodowy lekarz czy prawnik. Ja z kolei uważałem - i nadal tak uważam - że dyrektor teatru to nie osobny zawód, lecz jedynie przejściowo pełniona funkcja w teatralnym zespole. Dyrektorami teatrów bywają reżyserzy, scenografowie, kompozytorzy, aktorzy, literaci, a nawet dziennikarze. Odbywają swoje dyrektorskie kadencje, zgoda, kadencje niejednokrotnie bardzo długie, po czym wcześniej lub później powracają do swego podstawowego, zgodnego z wykształceniem zawodu.

Na polskich wyższych uczelniach istnieją rozmaite wydziały nauczające zarządzania, w tym zarządzania w sferze kultury, jednak dyplomu magistra sztuki dyrektorowania teatrem dramatycznym, o ile wiem, zdobyć się nie da. Zapewne z tego między innymi powodu pełnienie funkcji dyrektora w polskim teatrze ma tak wiele wspólnego ze sztuką improwizacji.

Podczas pierwszej swojej kadencji, na początku lat dziewięćdziesiątych, dosłownie w biegu musiałem uczyć się zmieniających się z miesiąca na miesiąc aktów prawnych, przepisów, ustaw i kodeksów. Kraj podlegał gwałtownej, mocno chaotycznej transformacji ustrojowej, prowadzenie czytelnej księgowości graniczyło z ciuciubabką; w ciągu pierwszych sześciu lat istnienia naszej republiki zmieniło się aż ośmioro ministrów kultury. W tamtych warunkach zdanie się na intuicję przy podejmowaniu taktycznych decyzji było wcale rozsądną (choć i zarazem wariacką) strategią.

Kto jednak myślałby, że w dzisiejszej naszej względnej, ustrojowej stabilizacji zmysł improwizacji nie jest już dyrektorowi teatru potrzebny, ten myliłby się głęboko. W zdecentralizowanej Polsce lokalne alianse i układy polityczne zmieniają się bez ustanku, nadzieje na wyżebranie przez dyrektora godziwej dla teatru dotacji od decydentów pozostają nieustająco zagrożone. Kapryśna publiczność na jedne tytuły chodzi, a na inne nie, kuszeni wolnorynkowymi stawkami artyści podbijają swą cenę, lokalne interpretacje nowelizacji ustawy o działalności artystycznej przybierają formy kuriozalne, wiernym sponsorom zdarza się nieoczekiwanie zbankrutować, a konkurencja nie śpi. Żmudne, perseweracyjne lawirowanie między tymi wszystkimi czynnikami wymaga końskiego zdrowia i oślego uporu.

Dyrektor teatru to dziś nadal prestidigitator tańczący na linie.

To funkcja publiczna, jako taka nieustająco narażona na ataki, rzadko sprawiedliwe. Nie udała się, powiedzmy, jakaś premiera, i władza nagle ma o to pretensje, za to inna udała się znakomicie, więc swoją szansę na niesprawiedliwy, frontalny atak wyczuwa nagle prasa. Albo: reżyser ma pomysły, więc buntują się aktorzy. Albo: reżyser nie ma pomysłów, więc buntują się widzowie. I tak co dzień.

U końca kadencji na ogół widać, co z pierwotnych zamiarów dyrektora udało się zrealizować przez lata, a co nie. Widać, na ile poprawiła się przez minione sezony artystyczna kondycja teatru bądź na ile podupadła. W kasie teatru zdarza się odchodzącemu dyrektorowi pozostawić następcy nadwyżkę lub przynajmniej przejrzyste i uporządkowane finanse. Zdarza mu się też nierzadko pozostawić spore długi, co jednak w polskich warunkach w niczym nie przeszkadza takiemu dyrektorowi w objęciu kolejnego teatru. Gospodarność i karuzela dyrektorskich stołków to dziedziny w naszym kraju nadal jeszcze rozłączne, kto głośniej krzyczy w mediach, ten notowania nadal miewa wyższe od dobrego gospodarza. Koniec kadencji to również czas na dyrektorską satysfakcję. Największa płynie z obserwacji młodych i najmłodszych aktorów. To ich właśnie wyławiał ze szkół aktorskich i przyjmował do zespołu odchodzący dyrektor, to oni, wchodząc w kolejnych premierach z roli w rolę, rośli i krzepli w zawodzie. Z utalentowanych wprawdzie, lecz nieporadnych początkowo czeladników zmieniali się na jego oczach (i za sprawą jego decyzji obsadowych) w zawodowych, dojrzałych aktorów. Jeśli dochował się takowych, może mieć czyste sumienie. Również wówczas, jeśli potrafił umożliwić udany zawodowy start iluś tam młodym reżyserom i scenografom. Koniec kadencji, czas na powrót do podstawowego zawodu, karawana jedzie dalej.



Tadeusz Bradecki
Dialog
18 lipca 2013
Portrety
Tadeusz Bradecki