Karol Wojtyła - aktor

'... i teatr się zaczął...' Te słowa wypowiedział Papież Jan Paweł II podczas słynnego spotkania na rynku wadowickim w roku 1999, kiedy wspomniał dzieje swej młodości w tym mieście.

Wtedy też zacytował bezbłędnie początkowe wersy 'Antygony' Sofoklesa, którą graliśmy w gimnazjalnym teatrze, On jako Hajmon, narzeczony tytułowej postaci, a ta z kolei rola mnie przypadła w udziale. Wymienił nawet moje nazwisko, co było dla mnie radosną niespodzianką. Znałam tego niezwykłego człowieka 72 lata. W Wadowicach, dziesięciotysięcznym wtedy, prężnym mieście liczyły się głównie dwa gimnazja. Mój ojciec Jan Królikiewicz, łacinnik, był dyrektorem męskiego gimnazjum im. Marcina Wadowiły, które cieszyło się znakomitą opinią wśród polskich średnich szkół. Tu jako uczeń spędził osiem lat nauki Karol Wojtyła, ja natomiast uczęszczałam do żeńskiego gimnazjum im. Jadwigi Mościckiej. Zdaliśmy maturę w tym samym 1938-ym roku. Te nasze dwie klasy, męska i żeńska bardzo się ze sobą zaprzyjaźniły dzięki wspólnemu szkolnemu teatrowi. Premiery odbywały się w budynku 'Sokoła', gdzie znajdowała się duża scena i również wielka widownia. Graliśmy dla naszych gimnazjalnych kolegów i koleżanek lektury szkolne, reżyserowali te spektakle profesorzy - poloniści. I tak się składało, że zawsze we dwójkę On - nazywany przez nas Lolkiem i ja Halina Królikiewiczówna obejmowaliśmy prowadzące role. Najbardziej utkwiły mi w pamięci trzy przedstawienia, w tym wspomniana 'Antygona', które stały z mego dzisiejszego zawodowego spojrzenia na bardzo dobrym poziomie. Mimo tej naszej ogromnej pasji dla teatru nie zaniedbywaliśmy nauki, zwłaszcza On. Uczył się doskonale, nie marnował ani jednej chwili na zbędne zajęcia, uczył się obcych języków, czytał filozoficzne dzieła i już wtedy pisał swoje pierwsze wiersze. Odznaczał się znakomitą pamięcią, nienaganną dykcją, piękną barwą głosu, urodą - był wysoki i szczupły, obdarzony gęstą czupryną, której włosy nigdy nie chciały Go słuchać. I od początku aktorskim talentem. W szkole koleżeński i wesoły, znany z tego, że nie pozwalał odpisywać zadań, lecz każdemu koledze cierpliwie tłumaczył prawidłowe rozwiązania. Z zapałem uprawiał sporty, bardzo dobrze pływał, jeździł na nartach, odbywał mnóstwo wycieczek w góry i zawsze w meczach piłkarskich bronił bramki. Cechą, która go od zarania wyróżniała była niesłychana pobożność, wpojona przez Jego ojca, jedynego Jego towarzysza życia, gdyż prowadzili je we dwójkę po wczesnej śmierci matki Karola, a potem również i starszego brata. Następnym przedstawieniem po 'Antygonie', które dobrze pamiętam, była 'Balladyna' Słowackiego. Szkolny spektakl trwał około siedmiu godzin i tylko najwytrwalsi uczniowie dzielnie doczekali końca. Chata wdowy, las, pałacowe sale wymagały długo trwających zmian, bowiem warunki w owych czasach za kulisami były siermiężne. Niemniej, jak zawsze dekoracje i kostiumy wypożyczone z Krakowa były pieczołowicie dobrane i czuliśmy się w nich dumni i nadzwyczaj usatysfakcjonowani. W tym przedstawieniu zdarzyła się pewna przygoda, której bohaterem stał się Karol. Otóż kolega grający Kostryna zachował się na szkolnej lekcji nieodpowiednio i mój surowy ojciec zakazał mu za karę występu w 'Balladynie' i to tuż przed premierą. Karol grał mego męża Kirkora - gdyż byłam Balladyną - który ginie na wojnie w początkowych scenach dramatu. Kiedy ogarnęła nas rozpacz, Karol powiedział, żebyśmy się nie martwili, bo on się przecharakteryzuje, przebierze i zagra również tę drugą rolę Kostryny, złego człowieka i rzeczywiście stworzył wiarygodną jego postać, nie zmieniając nic w trudnym jedenastozgłoskowym wierszu Słowackiego, ani żadnej sytuacji przygotowanego już przedstawienia. Trzecią, dobrze zapamiętaną przeze mnie sztuką, była komedia Fredry 'Śluby panieńskie', która stała się naszym sukcesem, gdyż graliśmy ją parokrotnie, nie tylko w Wadowicach, ale również w gimnazjalnych salach innych miast. Karol, ów niezwykły, tak poważnie myślący chłopiec stał się na scenie szaławiłą i lekkomyślnym Guciem zagranym z ogromną komediową kulturą i wdziękiem. Partnerowałam mu wtedy jako Aniela. Potem jeszcze został obsadzony w 'Zygmuncie Auguście' Wyspiańskiego w tytułowej roli. Nie brałam udziału w tym przedstawieniu, którego nie pamiętam. Opiekował się nim wtedy Mieczysław Kotlarczyk, profesor polonista. Łączyła ich długoletnia i głęboka przyjaźń. Byłam świadkiem i uczestniczką innego zdarzenia związanego z teatrem, w którym braliśmy oboje udział. Przyjechała mianowicie do Wadowic na występ słynna wtedy recytatorka, Kazimiera Rychterówna. Ten jej poetycki recital wzbudził i w Karolu i we mnie niekłamany podziw i zachwyt. Z palącymi policzkami poszliśmy oboje do aktorki za kulisy z ogromną prośbą: czy mianowicie nie zechciałaby za jakiś czas przyjechać do Wadowic i zostać jurorem naszego międzyszkolnego, recytatorskiego konkursu. Widać ujęła ją pasja, z jaką przedstawialiśmy swój pomysł, gdyż zgodziła się dając nam równocześnie miesiąc na przygotowanie. W auli gimnazjalnej odbył się ów konkurs, w którym najpoważniejszymi kandydatami do nagrody był Karol i ja. Pamiętam tego młodego chłopca w granatowym mundurku mówiącego arcytrudny poemat Norwida 'Promethidion'. Ta jego recytacja stała się dla mnie niezapomniana: mądra, prosta, a intelektualna, przekazująca myśl poety w taki sposób, że dziś, po tylu latach, taka sama zabrzmiałaby współcześnie. A jednak nie On, co uważam za niesprawiedliwe, lecz ja dostałam pierwszą nagrodę za efektowny, onomatopeiczny wiersz Staffa 'Deszcz jesienny'. Kiedy po latach odwiedzałam Watykan, Jan Paweł II często groził mi palcem i dobrodusznie uśmiechnięty dodawał: 'Ty mnie wtedy pokonałaś'. Nasi przyjaciele i znajomi byli pewni, że po maturze zarówno On, jak i ja zaczniemy studia w szkole teatralnej. Ale tak się nie stało. Nasze rodziny przekonały nas, że aby zostać aktorem, trzeba najpierw dowiedzieć się o kulturze światowej, o teatralnej literaturze, o stylach, i dlatego oboje zapisaliśmy się na polonistykę do krakowskiego Ujołu. Karol z ojcem przeprowadzili się do Krakowa, ja zamieszkałam na tak zwanej stancji. Był to jedyny rok naszego życia, niezakłócony żadnymi zmartwieniami. Prowadzili wykłady znakomici naukowcy, jak profesorowie Kazimierz Nitsch, Stanisław Pigoń, Stefan Kołaczkowski, Zenon Klemensiewicz, Czesław Małecki i młody Kazimierz Wyka. Zapisaliśmy się też do nieobowiązkowego koła 'Żywego słowa', którym opiekował się profesor Władysław Dobrowolski. Na pierwszym roku uczyli się interesujący studenci: Wojciech Żukrowski, Tadeusz Hołuj, Juliusz Kydryński, Marian Pankowski, Jerzy Lan, Tadeusz Kwiatkowski, mój przyszły mąż - wszyscy późniejsi pisarze, Janina Garycka - malarka, Krystyna Zbijewska i Jerzy Bober - dziennikarze, Maria Bobrownicka i Irena Klemensiewiczówna - profesorki, ja wtedy Królikiewiczówna - aktorka i On Karol Wojtyła, który zrobił tak oszałamiającą karierę, jeżeli można użyć takiego słowa. W Krakowie powstała wtedy szkoła aktorska 'Studio93' pod przewodnictwem znanego pisarza Tadeusza Kudlińskiego. Karol zapisał się do niej, swą działalność uwieńczyła ona w czerwcu 1939-ego roku wystawieniem uroczej śpiewogry Mariana Niżyńskiego 'Kawaler księżycowy' o historii Twardowskiego. Karol został obsadzony w jednym ze znaków Zodiaku, zagrał bardzo dowcipnie Byka, pamiętam Go w bokserskim stroju z wielkimi skórzanymi rękawicami. Zdał wszystkie egzaminy, jak zawsze bardzo dobrze, lecz kiedy wywieszono w 'Gołębniku' - tak nazywano budynek na ul. Gołębiej 20, gdzie mieliśmy większość wykładów - ogłoszenie z wykazem przedmiotów czekających na studentów drugiego roku, Karol przejechał po owej karcie kciukiem i mruknął do siebie: 'Nie, to nie jest to'. Nie rozumieliśmy wtedy, co oznaczały te słowa, lecz niedługo potem okazało się, że już wtedy wiedział, lub czuł, że nie tędy wiedzie droga Jego życia. Przez cały czas naszych studiów urządzaliśmy wieczorki poetyckie, na których często czytałam utwory kolegów. Twórczość Karola nie cieszyła się u nich zbyt wielkim uznaniem, uważali ją za nieco staroświecką w formie, mimo że treść Jego wierszy miała zawsze głębokie przesłanie. Wszyscy entuzjazmowaliśmy się wtedy Tuwimem i Gałczyńskim. Na tych wieczorkach literackich zawsze sam czytał swoje wiersze, a czynił to w swoisty odrębny sposób, po męsku, prosto i rozumnie, bez cienia patosu i tak modnej w owych czasach egzaltacji. Pewnego razu po jednym z wieczorków: 'Drogą topolowy most', który odbył się ku naszej dumie w 'Błękitnej sali' obecnej Filharmonii krakowskiej, otrzymaliśmy po dwa złote dla każdego z wykonawców. Poszliśmy potem ukoić skołatane nerwy do uczęszczanej miodosytki - ale bez Niego. Schował pieniądze do kieszeni i poszedł do domu uczyć się, lub pisać, gdyż poza wierszami zaczął się zajmować dramatopisarstwem, stał się autorem trzech teatralnych sztuk 'Hioba', 'Przed sklepem jubilera' i 'Brata naszego Boga', które niejednokrotnie wystawiano potem na różnych polskich i światowych scenach. Wybuchła wojna. Karol z ojcem po krótkiej ucieczce powrócili do Krakowa, który został stolicą tak zwanej Generalnej Gubernii. Mieszkali w malutkim, nędznym mieszkanku w suterenach przy ulicy Tynieckiej 10, stąd Karol wychodził do pracy w kamieniołomach, a potem do fabryki sody 'Solvay'. Ja przez rok mieszkałam z rodzicami w Wadowicach, które Niemcy przyłączyli do 'Reichu'. Tam zaprzyjaźniłam się z rodziną Kotlarczyków i przez cały ten czas przenosiłam przez zieloną granicę listy Mietka Kotlarczyka do Karola i od Karola do Kotlarczyka. Bardzo wiele miejsca zajmowały w nich rozważania na temat teatru słowa, o którym obaj marzyli, stały się one zalążkiem tajnego 'Teatru Rapsodycznego'. W roku 1941-ym zmarł ojciec Karola i teraz został zupełnie sam. Okazało się, że pobyt Miecia Kotlarczyka wraz z żoną Zofią stał się dla nich w Wadowicach niebezpieczny, Karol więc zaprosił ich do siebie. Ja nieco wcześniej przeniosłam się do krewnych w Krakowie, aby tajnie studiować polonistykę, czego jednak Karol nie uczynił. Niemcy wywieźli 183 naukowców z Ujotu do obozów koncentracyjnych. Zamknęli wszystkie uniwersytety, teatry, a gimnazja pozostawili tylko dwa i to o profilu technicznym. Tak więc wielka poezja polska została zakazana. Utrzymywałam się z prowadzenia tajnych 'kompletów' gimnazjalnych, a dla Mietka wystaraliśmy się o posadę konduktora tramwajowego. W domu Karola znaleźli się więc dwaj ludzie, których łączyła pasja do teatru słowa. Kotlarczyk stworzył ten teatr, lecz Karol był również inspiratorem tej idei. Mietek kompilował poetyckie teksty, Karol pomagał nam w stworzeniu zespołu. Było nas pięcioro - oni dwaj, grający zawsze adwersarzy i trzy kobiety - Krystyna Dębowska-Ostaszewska, Danuta Michałowska i ja, które stanowiły umówiony 'chór' perfekcyjny i bardzo zgrany. Kotlarczyk jako reżyser dbał nie tylko o sens, ale także surowo przestrzegał formy wiersza i czystości naszej wymowy, co doprowadził -można powiedzieć śmiało - do ideału. Nasze spektakle dla zaufanych widzów odbywały się w salonach odważnych ludzi, nasza praca była oczywiście niebezpieczna. Jednak nie baliśmy się, czuliśmy się w pewnym sensie uskrzydleni prowadząc walkę z wrogiem za pomocą zakazanej najwspanialszej polskiej poezji. Dywan pod ścianą to była nasza scena, mówiliśmy poezję wobec widzów, nie kontaktując się między sobą. Odtwarzaliśmy postaci znając nie tylko ich bezpośrednie teksty, lecz też opisy, których dostarczał autor. Materiałem siedmiu podziemnych premier były: 'Król Duch', 'Beniowski' i 'Samuel Zborowski' Słowackiego, 'Hymny' Kasprowicza, 'Pan Tadeusz' Mickiewicza, 'Godzina' na podstawie utworów Wyspiańskiego i 'Portret artysty' według Norwida. Pierwszą z premier był 'Król Duch' w dniu 1-ego listopada 1941 roku. Karol interpretował w niej Bolesława Śmiałego, w 'Weselu' Jaśka, a w 'Panu Tadeuszu' Jacka Soplicę. Spektakl ten zaszczycił swą obecnością Juliusz Osterwa i po zakończeniu zabrał głos. Mówił wyłącznie o Karolu zafascynowany sposobem interpretacji, którą ten posłużył się w spowiedzi Jacka Soplicy, zwłaszcza że fragment ten zderzył się z nienawistną niemiecką 'szczekaczką', umieszczoną niedaleko okna mieszkania pisarza Wiesława Goreckiego, u którego odbywał się ów spektakl. Ten swoisty pojedynek między polskim wierszem, a głośnym triumfalnym wrogim komunikatem wygrał aktor. Karol zawsze atakował materiał swojej postaci w swój własny, odrębny, intelektualny i głęboki sposób. A w miarę prób i przedstawień jego interpretacja stawała się coraz bardziej ascetyczna, ale coraz to głębsza. Był obdarzony niezwykłym talentem i gdyby został aktorem, byłby aktorem wielkim. Próby odbywaliśmy zawsze w jego mieszkaniu, które nazwaliśmy 'katakumbami'. Schodziliśmy się dwa razy w tygodniu, popołudniami we środy i soboty, i rozchodziliśmy się pojedynczo, tak samo zresztą jak i podczas występów. Na jednej z prób, w 1942-im roku Karol oznajmił nam, że nie zostanie aktorem, gdyż niebawem zacznie studiować podziemnie teologię. Był to dla nas szok i nie szok, wszyscy bowiem znaliśmy i byliśmy świadkami Jego niespotykanej pobożności, którą od początku zaszczepił w Nim Jego ojciec, a On sam pogłębił Ją w tak niezwykły sposób. Niemniej tej nocy, Tadeusz Kudliński (pisarz i duchowy opiekun naszej grupy) zaprosił Karola do siebie na rozmowę, która trwała bardzo długo. Starał się przekonać go do zmiany Jego postanowienia, powoływał się na biblijną przypowieść o talentach, których nie wolno marnować, zdołał jednak tylko doprowadzić do tego, że Karol zrezygnował ze wstąpienia do klasztoru Karmelitów Bosych o bardzo ostrej regule, jak pierwotnie planował, a zdecydował się na świeckie kapłaństwo. Karol czuł się bardzo solidarny wobec nas i aby nie psuć nam tak jednolicie wypracowanego stylu wziął udział we wszystkich siedmiu premierach naszego podziemnego teatru. Nazwa 'Rapsodyczny' powstała na skutek poematu 'Król Duch', który Słowacki podzielił na rapsody, ale również i stąd, że jeszcze w zamierzchłych czasach rapsodowie, wędrowni śpiewacy chodząc po siołach podtrzymywali na duchu swych ziomków, skołatanych wiecznie trwającymi wojnami. W 1946 roku w listopadzie Karol Wojtyła został księdzem. Zawsze chodził do teatru, a potem już w Kurii Biskupiej wypytywał mnie o szkołę teatralną, w której prowadziłam wykłady. Jako Papież Jan Paweł II zapraszał naszą maturalną klasę do Watykanu. Raz na takim ośmiodniowym zjeździe każdy z nas zdawał relację ze swego życia. Wtedy powiedział, że i On winien nam opowiedzieć o sobie. I po obiedzie, przy pustym już stole mówił o decyzji opuszczenia teatru, który, jak zdał sobie sprawę, nie był Jego powołaniem, o czym zwierzał się długo i szczerze, powołując się przy tym na przykład brata Alberta, mającego podobny, jak i On, życiowy problem. Za każdym razem mego pobytu w Rzymie czy Castel Gandolfo mówiłam na Jego prośbę najwspanialsze fragmenty naszej polskiej poezji i nigdy w życiu, ani przedtem, ani potem nie miałam lepszego słuchacza niż On, mój były kolega, a potem Papież Jan Paweł II. Chłonął ową poezję całym sobą, zwłaszcza Norwida, tak często przez Niego cytowanego. Myślę, że praca w teatrze, jaka Mu przypadła w udziale przydała się w pełnieniu tej największej godności, jaką piastował. Mamy w pamięci Jego porywające homilie, Jego piękny głos, gest, wymowę, umiejętność zastosowania pauzy, a nade wszystko dar kontaktu z widownią, którą stał się dla Niego cały świat. Z programu do spektaklu 'Brat naszego Boga' w reż. Pawła Aignera w Teatrze Rampa w Warszawie. Premiera 13 października 2006 r. Autorka jest profesorem krakowskiej PWST i aktorką Teatru Starego w Krakowie

Halina Kwiatkowska
Gazeta Wyborcza Poznan
12 października 2006