Karuzela śmiesznostek
Gdy Adam Nawojczyk jako Jupiter - w celach pochopnych udający przed graną przez Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik Alkmeną jej męża, kreowanego przez Błażeja Peszka Amfitriona - kiedy przebieraniec ten przynosi Alkmenie naręcze żółtych kwiatów i badyl po badylu rzuca jej je pod stopy- kwiatki wbijają się w deski sceny i dyndają przez chwilę, jakby muskane wietrzykiem niewielkim. Dosyć to śmieszna sztuczka jest.Np bo widz myśli, że chodzi o konwencjonalny bukiet, a to - o, zaskoczenie ty moje! - w sumie małe dzidy są, bukiet dzid z czuprynami niczym kurze pisklęta. Tak, to jest prawie tak śmieszne, jak śmieszna jest mina Marcina Kalisza, który jako Sozjasz, służący Amfitriona, dowiaduje się nagle od spotkanego w drodze Arkadiusza Brykalskiego, który gra Merkurego udającego Sozjasza, że to właśnie Merkury, nie Sozjasz, jest Sozjaszem prawdziwym. Mamy więc już dwie śmieszności dość śmieszne. Gdy dodamy do nich minę Brykalskiego, która śmieszy bez względu na to, czy Brykalski jest akurat tylko Merkurym, czy aż Merkurym małpującym Sozjasza - będziemy mieć radości trzy. Ale to nie wszystko, więc spokojnie jedźmy dalej. Otóż, czwartą śmieszność otrzymujemy, gdy patrzymy na Hajewską-Krzysztofik, do której Nawojczyk wygłasza dość skomplikowany wywód o tożsamości, zasiewając w duszy Hajewskiej-Krzysztofik niepokój w kwestii fundamentalnej: kto tu jest kim mianowicie. Na co wchodzi Amfitrion właściwy, czyli Peszek - i mamy śmiesznostkę piątą. Szósta wybucha, gdy Charysa, czyli Beata Paluch, czyli kobieta Sozjasza, chce pofiglować z Brykalskim, bo nie wie, że on tylko udaje Sozjasza. Zaś siódma śmieszność to śmieszność chwili bolesnej, w której prawdziwy Sozjasz, ergo Kalisz, pragnie pofiglować z Paluch, tyle że ona już nie chce, więc rozebrany do rosołu Kalisz zostaje z niczym, to znaczy - z glinianym dzbanem w rękach, którego chłód koi samotność wzgardzonego ptaszka Sozjasza prawdziwego. Ósma...
Trzeba to przerwać. Jest jeszcze żart ósmy, dziewiąty, dziesiąty i jedenasty, a później z osiemnaście dodatkowych. W sumie - godzina i kwadrans różnych, z reguły lekkich i bezpretensjonalnych wiców scenicznych. Tym jest wyreżyserowany przez Wojtka Klemma "Amfitrion" Heinricha von Kleista. Ot, kabaret, rozgrywany na starej teatralnej zasadzie przebieranek, udawania, że się jest kimś innym. Erotyczny kabarecik pomyłek, zmyłek, nieporozumień, zdumień i innych nieoczekiwanych zmian miejsc, co reżyser potęguje, kilka razy rozpoczynając monotonny taniec obrotowej sceny. I wszystko byłoby w porządku - ogień ciągły śmiesznostek scenicznych nie jest rzeczą złą. Byłoby w porządku, lecz jakoś nie mogę zapomnieć słów, co je 27 grudnia 1913 roku Rainer Maria Rilke umieścił w liście do Marii von Thurn und Taxis - tych słów o autorze "Amfitriona".
"Jako młody człowiek chętnie odwiedzałem jego mogiłę (...)
W owym czasie zapisałem (pamiętam to jeszcze, a może pamiętam na nowo) w swym notatniku: Nikt z nas nie jest ani mędrszy, ani bardziej ślepy,/ Wszyscy szukamy - Ty wiesz - może Tyś jest tym, który znalazł,/ Niecierpliwy, ciemny poeto...". Tak, krótkie życie Kleista, co się skończyło samobójstwem, popełnionym wraz z Henriettą Vogel nad jeziorem Wannsee pod Poczdamem, było nieusuwalną, narastającą niecierpliwością i gęstniejącymi ciemnościami. I to też tkwiło na dnie jego słów, również na dnie słów "Amfitriona" - na pierwszy rzut oka tylko komediowej, prawie farsowej przeróbce "Amfitriona" Moliera. Po prostu mówiąc, w tej opowieści o narastającej żądzy, przebierankach i ludzkiej bezradności wobec igraszek bogów - nie chodzi tylko o jaja, choćby nawet tak filigranowe jak jaja inscenizacji Klemma. Zbyt prostoduszny jest śmieszek Klemma, zbyt puchowe, niedźgające są jego wice - ciała na widowni pozostają nietknięte. Elegancka czarowność przedstawienia, która zapewne miała być echem, jakby rzekł Rilke, "piękna i czaru" oryginału - okazała się nic nieznaczącą czarownością naskórka, elegancją cokolwiek odpustowych świecidełek. Poza sferą dławiącej niecierpliwości, poza ciemnościami, co zgęstniały na dnie migotliwych zdań. Jest filigranowy śmiech. Nie ma lęku przed ciszą tuż po śmiechu.
Paweł Głowacki
Dziennik Polski
9 marca 2010