Kasia i Kasie

Bywa, że otaczająca nas rzeczywistość daleka jest od pełnego ekscytujących zwrotów akcji filmowego świata. Niezwykłe rzeczy, niebezpieczne sytuacje i szalone przygody dzieją się gdzieś tam, za szybą (choćby telewizyjną), omiatając nas jedynie smutnym odbiciem reflektorów sportowych aut w tafli frontu kuchennej szafki. Któż nie chciałby wyskoczyć z tych bezpiecznych, lecz śmiertelnie nudnych domowych pieleszy?

Bohaterka najnowszej produkcji Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze, czyli „Kaś" w reżyserii Filipa Gieldona, na pewno. Tylko jak tego dokonać będąc mamą i żoną na pełen etat? Spokojnie, jest na to sposób.

Czwórka bohaterów siada na krzesłach ustawionych w rzędzie (kompaktowa i funkcjonalna scenografia autorstwa Pauliny Czernek-Barneckiej). Ich bluzy (kostiumy: Iga Sylwestrzak) – każda w innym kolorze (żółty, niebieski, czerwony i zielony) – sprawiają, że wyglądają jak ludzkie postaci M&Msów. To skojarzenie sprawia, że zaczynam się śmiać. Na ekranie za nimi, jak w kinie, wyświetlają się napisy tytułowe (czcionką i barwą przypominające te z czasów westernów). Na nim także pojawią się materiały foto/wideo, które od początku do końca będą dopowiadały przedstawianą historię.

Kasia (rewelacyjna Marta Stalmierska) rozpoczyna swoją opowieść od dynamicznego zarysowania sytuacji. Niby-sielanka, w której żyje, czyli bycie żoną, matką i zajmowanie się domem, to coś, co stało się nużącym ciężarem. Ale od czego jest fantazja? Jak śpiewały Fasolki w swoim hicie „Moja fantazja": „(...) fantazja jest od tego,/ aby bawić się (...) na całego". Taka wybujała wyobraźnia poza tym często się przydaje. Można dzięki niej na przykład przewidzieć, co wykombinuje pilnowany przez nas brzdąc. Umiejętność w matczynym świecie nieoceniona. Ten przypadek jest jednak o czym innym.

Odnoszę wrażenie, że historia Kasi mówiącej o swoim życiu z Pawłem (Robert Kuraś – świetnie wykreowana rola, także imponująca ruchowo) i przygodach, jakie przeżywa dzięki Chudemu (jedna z wielu niezwykle różnorodnych i kapitalnie zagranych kreacji Jakuba Mikołajczaka) - koledze ze szkolnej ławki - nie jest do końca wiarygodna. Dlaczego?

Oj, nie chodzi o zmyślone przygody, ani o to, że nie wierzę jej, że ma dość. Albo zostało pokazane za mało, lub zbyt jednostronnie. Ponadto - co zaskakujące – nie odczuwam tego jako opowieści do końca z kobiecej perspektywy. Zgrzyta mi bowiem, gdy widzę miłego, starającego się męża i bardzo niezadowoloną kobietę. Paweł kilkukrotnie próbuje na wiele zabawnych sposobów do niej dotrzeć, bo widzi co się dzieje. Bez powodzenia. Kasia odpływa gdzieś głęboko do wewnątrz i ani myśli powiedzieć wprost najbliższemu człowiekowi, co ją gryzie. Jasne, to tylko wycinek: może próbowała i nie udało się. Tak się przecież zdarza, ten jej stan nie wziął się z niczego.

Co jakiś czas wybrzmiewa tutaj, jak echo myśli głównej bohaterki, piosenka „The End Of The World" Skeeter Davis, której słowa mówią o tym, że ktoś kogoś przestał kochać. Za dowód braku zainteresowania i miłości ze strony życiowego partnera Kasia bierze fakt, że on się rozchorował i śpi nie z nią, a ze stanem podgorączkowym. Ten sarkastyczny komentarz nie trafia do mnie. Za to po nim zaczęłam się zastanawiać, kto tu może czuć się niekochanym. Może jednak mąż, do którego żona ma pretensje o bycie chorym (serio?!).

No dobrze, jasne, ale przecież to jest komedia. Słodko-gorzka i gangsterska, więc zabawa konwencją trwa w najlepsze. Z tym, że momentami brzmi to jak monolog frustratki, która na dodatek przejawia objawy manii. Są także chwile, w których bardzo Kasię rozumiem – jak choćby wtedy, gdy ucieka na dach lub do piwnicy po chwilę ciszy dla siebie. Podobnie oddziałują na mnie te momenty, w których nie zawsze czuje się ona komfortowo w interakcjach z kobietami z innych, niż jej, światów.

Każdą ze wspomnianych dam (czasem prawdziwych, czasem zmyślonych) kreuje Zofia Tkaczyńska i to, jaką różnorodność charakterów prezentuje, przejawia się nie tylko w często zmienianych, zabawnie uzupełniających postać strojach, ale przede wszystkim w niesamowitej plastyczności i doskonałym warsztacie aktorskim. Przeistacza się ona płynnie m.in. w zastraszoną pracownicę fastfoodu, innym razem w przebojową kobietę sukcesu, by stać się nagle bezwzględną, czarnowłosą gangsterką. W tej wersji przypomina Mię z „Pulp Fiction" (reż. Quentin Tarantino, 1995), ale to nie jedyny moment, w którym wpływy Tarantino są tutaj widoczne. Żółta bluza z otwierającej przedstawienie sceny, mimo białych pasków, w zestawieniu z blondem włosów aktorki, odsyła nas subtelnie do granej przez Umę Thurman Czarnej Mamby z produkcji „Kill Bill" (2003).

Historia Kasi częściej, niestety, napawa mnie smutkiem, niż faktycznie bawi. Nawet gruba komiksowa kreska wielu scenicznych sytuacji nie chce tego wrażenia zatuszować. Nierzadko bowiem, patrząc na jej zachowanie, zaczynam mieć wrażenie, że ta kobieta pędzi lewym pasem trasy szybkiego ruchu ku depresji. Marzy o zmianie, ale nie potrafi wyjść z impasu. Zamiast opowiedzieć bliskim o swoich potrzebach, woli uciekać w bezpieczny (być może tylko do czasu) świat fantazji.

Czy Kasia odważy się powiedzieć głośno, o czym marzy? Czy te wszystkie szalone przygody to naprawdę to, czego potrzebuje? Ile jest Kaś? Odpowiedzi na te pytania można poznać wybierając się do Lubuskiego Teatru na świetnie zagrany i barwny spektakl „Kasie" w reżyserii Filipa Gieldona.



Agata Kostrzewska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
22 maja 2025
Spektakle
Kasie