Kazimierz, Karolina i Klata

"Kazimierz i Karolina" na podstawie tekstu Ödöna von Horvátha, jest okrutnym obrazem współczesnego społeczeństwa, w szczególności polskiego

Reżyser spektaklu (Jan Klata) wyciska esencję ze swoich dotychczasowych obserwacji i konfrontuje je z XX-wiecznym dramatem. Na scenie otrzymujemy natłok sytuacji wyjętych prosto ze świata realnego, Klata dokonuje jedynie ich przeniesienia i interpretacji. Trafnym, aczkolwiek dość ogólnym określeniem tematyki spektaklu, jest po prostu miłość w czasach popkultury.

W teatrze tego reżysera, jak zazwyczaj, postacie są rysowane grubą kreską. Uzyskujemy przez to odrobinę przesadzony i bardzo skondensowany obraz rzeczywistości. Mimo tego przerysowania, które sięga granic absurdu, przedstawiane sceny nie są fikcyjne. Oryginalnym miejscem akcji jest słynny niemiecki Oktoberfest, jednak Klata przenosi bohaterów dramatu w przestrzeń centrum handlowego, tym samym staje się ona, niestety, nam bliższa.

Jan Klata sytuuje miłość postaci w czasach kryzysu początku XXI wieku. Para tytułowych bohaterów, na prośbę dziewczyny, wybiera się do galerii handlowej. Kazimierz (Marcin Czarnik) właśnie stracił pracę szofera, jest załamany, nie ma ochoty na zabawę, potrzebuje rozmowy i wsparcia. Karolina (Anna Ilczuk) zaś, pragnie jednak czegoś nowego - chce jeść lody z automatu i napawać się widokiem kolorowych sklepowych wystaw. Z uroczym zachwytem wskazuje krążącego po niebie zeppelina. Dziewczyna marzy, żeby kiedyś nim polecieć (spektakl rozpoczyna i kończy wszystkim znany utwór "Whole Lotta Love" Led Zeppelin). Chłopak nie podziela jej entuzjazmu, bohaterka zrywa więc z nudnym i markotnym partnerem. Kłótnia oraz rozstanie odbywają się w przestrzeni galerii, miejscu o mało intymnym charakterze, co potęguje ból odczuwany przez Kazimierza.

Karolina szybko poznaje nowego potencjalnego partnera, krawca Eugeniusza Babiarza (niesamowity w tej roli Bartosz Porczyk). Poczciwy Kazimierz snuje się po galerii i obserwuje zaloty swojej byłej dziewczyny i nieudolnego macho. Nie ma zamiaru się mścić, przepełnia go rozpacz, chce się zabić... Wszystkie sceny są przesadzone i komiczne. Nawet kiedy główny bohater nie może znaleźć miejsca na sznur aby się powiesić, widownia nie powstrzymuje śmiechu. Klata potrafi mistrzowsko zakpić z każdej sytuacji.

Scena Teatru Polskiego we Wrocławiu zamienia się całkowicie w centrum handlowe, do którego wrzucono galerię najróżniejszych postaci. Poznajemy podstarzałych zalotników (bezsprzecznie najlepszy duet spektaklu: Wiesław Cichy i Marian Czerski), napalonych na młodziutkie galerianki (Sylwia Boroń i Dominika Kojro). Pojawia się też para, przypominająca bohaterów kiepskiego filmu sensacyjnego (Paulina Chapko i Michał Majnicz), którzy uważają się za niebezpiecznych i przebiegłych.

Panowie lowelasi śpiewają ułańskie piosenki i coraz bardziej bezpośrednio podrywają dziewczyny w mini. One zaś jeżdżą na wrotkach, trzymając krzyż zrobiony z puszek po piwie, a za chwilę wszyscy kąpią się w basenie wśród złotych, plastikowych palm. Para gangsterów-nieudaczników planuje kolejny przekręt, żeby zarobić "kupę forsy", a Karolina i Kazimierz co chwila spotykają się, kłócą i znowu rozchodzą.

Dialogi postaci są obrazem upośledzonej polszczyzny. Banalne kwestie padające ze sceny ujawniają, jak język ulega konsekwentnej degradacji. Kolejne odniesienia do polskiej rzeczywistości to tańczące w rytm hitu "Gdzie jest krzyż?", obdarte ze skóry ludzie-rzeźby, które nagle ożywają. Ich ruchy przeniesione są prosto z najgorszych (lub najgorętszych - jak kto woli) klubów disco. Końcowa scena jest kolejną wyraźną aluzją - wszyscy aktorzy, przebrani za żołnierzy różnych epok, parodiują wielką bitwę, a w tle rozbrzmiewa "Polish Wars.Rekonstrukcja". Wymowa tych obrazów jest oczywista - Polak Polakowi wilkiem!

Spektakl można odbierać jako wyraz bezczelnej kpiny oraz ironii i jedynie śmiać się z tego scenicznego koszmaru. Takie podejście do przedstawienia, pozbawione indywidualnych odniesień, utwierdza widza w przekonaniu, że rzecz dzieje się poza nim, nie zagraża jego światu. Wydaje się, że reżyser poprzez drwinę wyraża również, ukryte pod warstwą kolorowych obrazów, obawy. Spektakl może być efektem stopniowego "składania broni" reżysera. Artysta pozostaje z boku i nie wyraża żadnej nadziei ani oczekiwań, przyjmuje postawę "pokazuję wam jak jest, a wy i tak zrobicie z tym co chcecie". Klata chce jednak pozbawić widza warstwy ochronnej, uderza nawet w najbardziej wstydliwe (szczególnie dla Polaka) rejony, a kolorowy świat budowany na scenie to tylko złudzenie, brak w nim prawdziwych i soczystych odcieni życia.

Jeśli kryzys będzie nadal pogłębiał się w tak szybkim tempie, istnieje niebezpieczeństwo, że społeczeństwo zatraci do reszty jakiekolwiek wartości. Łatwo nam oceniać taki stan rzeczy, patrzeć na ludzi z badziewnych centrów handlowych w kategoriach: gorsi, głupsi, zacofani, nie zdając sobie sprawy z tego, że temat ten dotyczy wszystkich. W końcu formułujące się obecnie społeczeństwo, stanie się kiedyś otoczeniem naszych dzieci i wnuków... Tłumy ludzi w ogromnych sklepach czy na ulicach ocierają się o siebie nawzajem, ale nie zachodzi między nimi żadna interakcja. To tylko szara masa bez szans na porozumienie, która nawet samą siebie postrzega w ten sposób, pozbywa się poczucia odpowiedzialności za zbiorowość, odcinając się od jej problemów. Taki stan rzeczy prowadzi nieubłaganie do całkowitego rozpadu społeczeństwa, o czym zresztą dobrze zdajemy sobie sprawę. Nie dojdzie do tego z dnia na dzień, ale bardzo prawdopodobne, że będzie to miało miejsce w (nie)dalekiej przyszłości, na co zwraca naszą uwagę Klata.

Spektakl dotyka głównie tych tematów, które stają się coraz bardziej powszechnym mianownikiem, określającym nasze społeczeństwo. Reżyser przedstawia ludzi próbujących czerpać życiową energię ze sklepów, internetu, czy mediów. Każda ze scen spektaklu przedstawia, jak łatwo zatopić się w kiczu, którym jesteśmy karmieni na co dzień, aż do mdłości. Jednak wychodząc z przedstawienia, po głowie chodziła mi w kółko jedna myśl: "nic nowego". Doszukiwałam się czegoś, poza samą parodią zaobserwowanych przez twórcę zjawisk, jednak niewiele znalazłam. Ten teatralny mash-up jest bez wątpienia warty obejrzenia. Choćby dla samej gry aktorskiej, muzyki i oprawy estetycznej, które rzeczywiście pozytywnie zaskakują. Jednak od jednego z najgłośniejszych polskich reżyserów, wypada oczekiwać więcej. Jego poprzednie spektakle poruszały często świeże albo zupełnie zapomniane kwestie i pozwalały na ich osobiste, intensywne przeżycie. Tym razem sytuacja wygląda jednak inaczej, dlatego też nie dziwmy się tym, którzy narzekają. Każdy cierpi na jakiś "brak", w życiu przecież ciągle będzie coś nieobecnego, dlatego też teatr pozwala często zbliżyć się do uczucia pełni, ale w przypadku "Kazimierza i Karoliny" nie jest to raczej możliwe.



Monika Olszewska
www.ksiazeizebrak.pl
24 listopada 2010