Kilka momentów

Osiem (czyli średnio raz na pięć minut) - tyle razy w ciągu ostatnich czterdziestu minut spektaklu "Terezin" spojrzał na zegarek mężczyzna siedzący obok mnie. W tym czasie zauważyłam jeszcze trzy ziewnięcia, cztery kaszlnięcia i dwa spoglądnięcia na wyświetlacz telefonu komórkowego. Sądzę, że taka obserwacja to dobry sposób na pomiar atrakcyjności sztuki

Co oznacza sam enigmatyczny tytuł? Terezin to miasto i twierdza w północno-zachodnich Czechach. Podczas II wojny światowej założono tam obóz koncentracyjny Theresienstadt, głównie dla ludności żydowskiej z terenów niemieckich, czeskich, austriackich i holenderskich oraz więźniów politycznych. Przez obóz, wraz z podobozami przeszło ok. 140 tys. osób, z czego zginęło ok. 60 tys.

„Terezin” w reżyserii Zbigniewa Micha to próba zderzenia teatru z faktem, sztuki z reportażem. Koncepcja bardzo ryzykowna, bo jak zetknąć graniczną prawdę z metaforą, żeby nie stała się nad wyraz patetyczna lub też skrajnie sztampowa i płytka? Ciężko znaleźć uśrednienie w takim temacie, miejsce pomiędzy.

Słowa mówione przez aktorów są autentyczne, to fragmenty myśli, wspomnień, które tworzą małe historie indywidualnych osób. Ze złożenia realnych wypowiedzi więźniów, którzy przeżyli Terezin, a także innych osób zaangażowanych w owe wydarzenia, powstał tekst na wskroś wielogłosowy, niedramatyczny i niemelodyjny. W efekcie niestety spektakl sprawia wrażenie swoistego biegu od tematu do tematu, biegu zbyt szybkiego i powierzchownego.

Małe opowieści ludzi rozgrywające się w rzeczywistości obozowej mogą jednak przykuwać uwagę nie tylko ze względu na samą treść, ale na z szokujące napięcie, które powstaje z połączenia wyobrażenia samego widza o życiu w obozie, z tą zwyczajną, codziennością, która faktycznie tam się toczyła. Bo na terenie getta zaraz obok cierpienia i głodu równolegle istniał też świat artystyczny. Organizowano rozmaite występy, spektakle teatralne, a wszystko w ramach rozrywki dla ludności. Te rzadkie momenty dlatego były tak istotne, bo podczas nich ludzie na chwilę mogli zapomnieć, gdzie są. I to właśnie Zbigniew Mich chciał pokazać widzowi. W „Terezinie” okrutna prawda przeplata się z dowcipem kabaretu, dramat z wesołymi tańcami i piosenkami aktorów.

Z zetknięcia tych granicznych sytuacji miał powstać paradoks, absurd ściskający za gardło, ale ten świetny zamysł pozostał tylko takim na poziomie wyobrażeń, bo zupełnie nie zadziałał na scenie. W teatrze fakty straciły swoją moc, w wyniku czego powstało coś na podobieństwo uatrakcyjnionej lekcji szkolnej historii. Mam wrażenie, że reżyser zapomniał o widzu, bo to co początkowo wydawało się interesujące już po chwili zaczynało nużyć, męczyć i niestety pozostało takie aż do samego końca.

To, o czym na pewno warto wspomnieć to świetna scenografia, która według mnie najpełniej ukazała zamysł sztuki. Na środku pochyłej sceny znajdują się małe domki, jakby z pudełek po butach, które na początku są porozrzucane, a później zostają ułożone w getto. Prostota i umiar w oszczędności środków, minimalizmie dały wyraz trudnym myślom. 

Ale to nie jest sztuka całości, bowiem ciężko jest zapamiętać coś więcej poza kilkoma charakterystycznymi scenami (typu: pokaz z parasolami czy kabaret panów we frakach). I ta sztuka istnieje tylko dla tych kilku momentów, które dobrze się ogląda. Jednym z takim momentów jest też z pewnością końcowy wzruszający monolog Ewy Kaim, za który dziękuję. A reszta? Cóż, „(…) ta woda, te słowa, cóż mogą, cóż mogą, książę”.



Karolina Kiszela
Dziennik Teatralny Kraków
20 kwietnia 2011
Spektakle
Terezin