Kilkuwartswowy

Kiedyś, czytając relację z niezwykle prestiżowych targów sztuki współczesnej w Bazylei, dowiedziałam się o pewnej instalacji. Jednym z jej elementów była dość sporych rozmiarów kałuża, rozlana na podłodze pomieszczenia przeznaczonego do prezentacji dzieła.

Problem polegał na tym, iż owo dzieło postanowił nabyć bogaty kolekcjoner. No, ale jak przenieść do jego pałacu kałużę, która przecież jest jedyna i niepowtarzalna? Z problemu wybrnięto w ten sposób, że wielbiciel sztuki za całkiem niemałe pieniądze stał się posiadaczem certyfikatu, zaświadczającego, iż to właśnie do niego należy instalacja.

Nie mogłam przestać sobie wyobrażać owego człowieka, który siedzi w głębokim fotelu i wpatruje się w kawałek papiem. Ponieważ przerosło to moje poczucie racjonalności, więc w myślach postawiłam przed nim misternie rzeźbioną skrzyneczkę, służącą do przechowywania certyfikatu. To jakoś pozwoliło mi nadać sens zakupowi bogacza. Nieraz zresztą widziałam absurdalne do tego stopnia dzieła sztuki, że aż zachwycające. I właśnie o nich m.in. opowiada spektakl "Body Art", w reżyserii Artura Barona Więcka, pokazywany na scenie Teatru STU.

O jakie dzieło chodzi, nie zdradzę Państwu, żeby nie psuć zabawy, ale jest ono wystarczająco szokujące, by dojść do wniosku, że współcześni twórcy mogą być niebezpieczni. Na dodatek ma ono głębsze, psychologiczne konsekwencje, bo odkrywa prawdziwe oblicza deklarowanej głośno i z emfazą przyjaźni, co szczególnie często zdarza się w środowisku artystycznym. W środowisku, w którym bardzo często wszystko jest na sprzedaż i wszystko jest tylko kwestią ceny.

Spektakl Więcka ma kilka warstw i to mi się najbardziej w nim podoba. Mamy mieszkających ze sobą młodych bohaterów, niespełnioną aktorkę Lee i jej chłopaka Freda, który od dłuższego czasu usiłuje napisać powieść. I mamy ich przyjaciela Tigera, który wkracza w życie pary nie tylko z butelką absyntu, ale też z pewną niezobowiązującą z pozom propozycją. Mamy też właścicielkę galerii, w której Tiger wystawia swoje absurdalnie drogie prace i z którą od czasu do czasu sypia. Ta obyczajowa historia, momentami bardzo zabawna, szybko przeradza się niemal w horror, który powoduje, że uśmiech na twarzach widzów zamiera. I choćby dlatego warto wybrać się do Teatru STU na przewrotny "Body Art". Choć zaprzysiężeni apologeci sztuki współczesnej, którym nie przeszkadza handel certyfikatami, raczej nie będą zaskoczeni.



Magda Huzarska-Szumiec
Polska Gazeta Krakowska
14 czerwca 2014
Spektakle
Body Art (Tattoo)