Klasyka kontra pop

W "Turandot" Mariusza Trelińskiego na scenie brakuje tylko Lady Gagi. Jeśli ktoś nigdy nie zetknął się z "Turandot", w Operze Narodowej po pierwszym akcie nie będzie wiedział, co ogląda. A ci, którzy znają dzieło Giacomo Pucciniego, są zdezorientowani. Nie ma chińskiej księżniczki, pałaców, orientalnej baśni i miłosnego melodramatu

 

 

W obszernej rozmowie zamieszczonej w programie do przedstawienia Mariusz Treliński wyjaśnia, że stworzył opowieść psychoanalityczną. Oto objaw choroby sztuki współczesnej: trzeba najpierw zagłębić się w komentarz twórcy, by zrozumieć dzieło. Ze sztuk wizualnych przechodzi do teatru, filmu i, jak się okazuje, również do opery.

Musicalowy kicz.

Czy zresztą pierwsze sceny warszawskiej "Turandot" mieszczą się jeszcze w operowej formule? Reżyser zburzył sceniczną tkankę precyzyjnie obmyśloną przez Pucciniego, naruszył warstwę muzyczną. Kaskada dźwięków - naturalnych, wzmocnionych mikrofonami, amplifikowanych, z przesterowanym pogłosem - dociera do widza ze wszystkich stron, ze sceny i z widowni.

Puccini odarty z sentymentalizmu i delikatności staje się kompozytorem rangi musicalowej i twórcą kiczu. Dostajemy bowiem przegląd wszystkich tandetnych chwytów, jakimi żywi się europejski teatr, zafascynowany sztucznym blichtrem popkultury, prowokujący wyuzdaniem erotycznym z roznegliżowanymi panienkami i wątkami gejowskimi.

Te efekty dawno jednak spowszedniały. Wyzywające drag queens kiedyś bulwersowały, dziś to widok powszedni. Mariusz Treliński dodał Jokera z "Batmana" oraz kilka kolejnych pomysłów swoich kolegów walczących z tradycją w operze: chóry śpiewające z widowni (Krzysztof Warlikowski) czy ciąg białych pomieszczeń na wirującej scenie (Martin Kušej).

Otrzymaliśmy wyrazistą wykładnię, dokąd w XXI stuleciu ma zmierzać tradycyjna opera. Opowieści z przeszłości zamieniają się w ciąg migotliwych, dynamicznych obrazków. Nieważne, co pokazują, po prostu muszą ciągle się zmieniać - jak w wideoklipach Madonny czy Lady Gagi. Obecność którejś z nich byłaby tu całkowicie na miejscu. Wiele współczesnych inscenizacji operowych odwołuje się do estradowego sztafażu muzyki pop i "Turandot" nie jest w tej kwestii wyjątkiem.

Tajemnica zagadek.

Na szczęście Mariusz Treliński odłożył na bok zabawki i zdołał udowodnić, że ma reżyserską osobowość. Od połowy jego widowisko - także za sprawą scenografa Borisa Kudlički - staje się plastycznie piękne i emocjonalnie przejmujące.

Gdy księżniczka Turandot zadaje zagadki zakochanemu w niej Kalafowi, który zginie, jeśli ich nie odgadnie, oglądamy teatr najwyższej próby. Jesteśmy świadkami subtelnej, ale i pełnej namiętności gry psychologicznej. W żadnej ze znanych mi z historii opery inscenizacji "Turandot" spektakl nie miał w tym momencie takiego napięcia.

Przejmujący jest akt trzeci ze śmiercią Liu i hołdem, jaki realizatorzy oddali Pucciniemu, przypominając, w którym momencie śmierć przerwała mu pracę nad utworem. Surowy i monumentalny finał wycisza zaś w widzach emocje.

W warszawskiej premierze jest czego słuchać. Orkiestra gra rewelacyjnie, chóry dwoją się, dyrygent Carlo Montanaro porywająco zinterpretował partyturę Pucciniego. Publiczność owacyjnie przyjęła bohaterów spektaklu zachwycona ich potężnymi głosami: Lillę Lee (Turandot), Kamena Chanewa (Kalaf) i Katarzynę

Trylnik (Liu). Całej trójce brakowało jednak wokalnej subtelności, jaką miał Rafał Siwek (Timur) czy chińscy ministrowie (Frank Dolphin Wong, Mark Flower i Mateusz Zajdel).Giacomo Puccini ostatecznie zatriumfował, ale sama opera z tego starcia wyszła poturbowana. Może to już ostatnie takie zwycięstwo klasycznej sztuki, kolejny atak reżyserski może okazać się dla niej miażdżący.

 



Jacek Marczyński
Rzeczpospolita
19 kwietnia 2011
Spektakle
Turandot