Klęska w Bastylii

W paryskiej inscenizacji "Króla Rogera" Warlikowski po raz kolejny pokazuje dręczące go obsesje. Tym razem jednak partytura nie zniosła quasi-artystycznego bełkotu i w starciu z Szymanowskim reżyser poniósł klęskę.

Krzysztof Warlikowski jako reżyser operowy objawił się paryskiej publiczności cztery lata temu. Na zaproszenie Gerarda Mortiera, dziś jednego z głównych rozgrywających na operowym rynku, za dyskusyjne pod względem artystycznym produkcje znienawidzonego przez francuskich melomanów, przygotował w 2006 r. inscenizację "Ifigenii na Taurydzie" Glucka. Reakcje publiczności i krytyki były chłodne. Niektórzy doceniali wprawdzie inwencję dramaturgiczną, ale większość z przekąsem mówiła o "świeżości" spojrzenia Polaka na partyturę z perspektywy operowego dyletanta, wyśmiewali brak muzycznej wrażliwości, wytykali cytaty ze spektakli innych reżyserów... 

Czerwone paznokcie 

Jednak kolejnymi produkcjami - "Sprawą Makropulos" Janáčka i "Parsifalem" Wagnera - polski artysta powoli zdobywał bastion wybrednej publiczności, przekonując, że ma do ogłoszenia na operowej scenie kilka ważnych kwestii. I wielu uwierzyło, również niżej podpisany. Niestety: premiera "Króla Rogera" w Opéra Bastille dowiodła, jak łatwo z cudownego dziecka przemienić się w cynicznego hochsztaplera, jak cienka linia dzieli dojrzałą i spójną wypowiedź artystyczną od banalnej mistyfikacji. 

Warlikowski bowiem, choć zwykł wpisywać odmienne od kompozytorskich sensy w spektakle operowe, zmieniać znaczenie treści libretta, a relacje między bohaterami przekornie odwracać, nigdy jeszcze nie przekroczył granicy dobrego smaku. Tym razem sponiewierał kompozytora, z premedytacją zafałszował obraz dzieła i pokazał, że opera jest dla niego balastem, muzyka niepotrzebnym ograniczeniem, a tekst marnym materiałem dramatycznym. Uznał, że o wiele ciekawsza od wielowymiarowego, pełnego mistycyzmu libretta "Króla Rogera" będzie dla widza konfrontacja z przepracowywanymi od lat w teatrze dramatycznym własnymi obsesjami i lękami, traumą odrzucenia, skrywaną homoerotyczną miłością, fascynacją geriatryczną brzydotą, chęcią obnażania mieszczańskiej hipokryzji i konsumpcyjnym obliczem współczesnej kultury. Zatoczył symboliczne koło, powrócił w podejmowanych tematach i użytych środkach do "Ifigenii na Taurydzie", próbując zakryć bezradność wobec partytury Szymanowskiego wyssaną z palca opowieścią. 

Kluczowy jest początek spektaklu. Rzecz rozgrywa się na basenie (scenografia Małgorzaty Szczęśniak): para protagonistów w białej bieliźnie, na dźwiękach dopisanej Szymanowskiemu perkusyjnej uwertury (jakieś 10 minut), powoli wchodzi na scenę. Z rytualnym namaszczeniem ubierają wieczorowe kreacje, zasiadają na seledynowych fryzjerskich fotelach. W niecce basenu niepokoją zwłoki rudowłosej brzemiennej Roksany, Edrisi na drugim planie faszeruje Rogera narkotykami, a nad sceną widać kadry z filmu Paula Morrisseya z nagim Joe Dallessandro w roli głównej... Łatwo się domyślić, co nam chce powiedzieć reżyser, wybierając za patrona tytułowej postaci opery męską prostytutkę, bohatera pornograficznych filmów, ukochanego aktora Andy Warhola oraz ikonę gejowskiej seksualności sprzed lat trzydziestu. A kiedy dostrzeżemy za kurtyną Pasterza o wyglądzie podstarzałego hipisa bez charyzmy i duchowej energii, z pomalowanymi na czerwono paznokciami (aby ten szczegół nam nie umknął, reżyser serwuje na ekranie anatomiczne zbliżenia dłoni i stóp), wątpliwości już nie mamy. 

Nieistotne jest dla niego kulturowe tło średniowiecznej Sycylii, antyczne inspiracje ani religijno-filozoficzne przesłanie dzieła. Także dramat Rogera, którego opuszcza żona, nie ma większego znaczenia. W wersji Warlikowskiego wszak zakochany zrazu w Roksanie władca, oczekujący z niecierpliwością na potomka, pod wpływem homoseksualnego uczucia do Pasterza odrzuca żonę i dręczony wizjami starczej orgii dogorywa jako chory psychicznie kloszard. Ostatnie chwile przeżywa w samotności, ogrzewając się przy ognisku, kątem oka widząc Pasterza w monstrualnej masce Myszki Miki, który z dziećmi wykonuje w stronę lunaparkowego neonu "SUN" asanę "powitanie słońca"... Kuriozalne? Owszem. Ciekawe? Może trochę. Ale nade wszystko nieprawdziwe. 

Warlikowski strywializował bowiem kompozycję Szymanowskiego, odarł z magii i metafizycznego piękna, zlekceważył złożoną dramaturgię muzyki, dodatkowo ośmieszył dzieło wobec paryskiej publiczności, która po raz pierwszy od prapremiery przed 90 laty, mogła obejrzeć operę na żywo. Ale nie tylko absurdalne treści raziły w inscenizacji. Trudno nie zauważyć, że w odróżnieniu od wcześniejszych produkcji, premiera "Króla Rogera" była przykładem reżyserskiej fuszerki. 

Nic więc dziwnego, że blisko trzytysięczna publiczność Opéra Bastille potężnym buczeniem wystawiła jednoznacznie negatywną cenzurkę reżyserowi. Nie jest wykluczone, że tak gwałtowna reakcja była także oceną kończącej się właśnie kadencji Gerarda Mortiera, pełnym złości pożegnaniem barbarzyńców w ogrodzie, jak nazywano protegowanych reżyserów Dyrektora... 

Japońska batuta 

Na szczęście paryscy widzowie potrafili wyabstrahować dzieło ze scenicznego sztafażu i niezrażeni inscenizacją, okrzykami aprobaty i długotrwałą owacją nagrodzili wykonawców. Całkowicie słusznie, bo zestaw solistów okazał się fenomenalny. Absolutną gwiazdą wieczoru był Mariusz Kwiecień, który porzucił kostium perfekcyjnego Don Giovanniego i znakomicie odnalazł się w muzyce Szymanowskiego. Pełen mocy i blasku głos polskiego barytona, o niezwykle szlachetnej, czystej barwie, fascynował w każdej frazie. Kwiecień rozważnie kierował linią melodyczną, dbał o intensywność wyrazu, dopieszczał nawet najkrótsze zawołania, plastycznie i z wielką zręcznością operując dynamiką. 

Pysznym rewersem interpretacji Mariusza Kwietnia była kreacja Olgi Pasiecznik. To bodaj najpiękniejsza głosowo Roksana ostatnich dekad. Już przysłowiowa muzykalność sopranistki, w miękko, z wielkim wyczuciem prowadzonej wokalizie w II akcie, nie mogła się nie sprawdzić. Mimo drobnych niedociągnięć intonacyjnych, chciałem, aby frazy o orientalnym rysie, tak subtelnie i zmysłowo malowane, trwały jak najdłużej. 

Trudno nie pochwalić Stefana Margity jako Edrisiego. Słowacki śpiewak nie dość, że mógł pochwalić się czystą polszczyzną, to jeszcze precyzję, z jaką wykonał partię, sprawnie połączył z muzyczną intuicją. Niezgorzej wypadł amerykański tenor Eric Cutler. Jego młodzieńczo - miejscami nawet infantylnie - brzmiący głos pociągał świeżością i lekkością. I jeszcze trzeba wspomnieć epizodyczne role dwojga Polaków - Jadwigi Rappé w roli Diakonisy oraz Wojciecha Śmiłka jako Archiereiosa. 

Okazało się także, że japoński dyrygent Kazushi Ono wydobył z partytury Szymanowskiego wiele nieznanych z dotychczasowych interpretacji niuansów. Z jednej strony zaproponował narrację niespieszną, niekiedy zbyt ostrożną, z drugiej paleta kolorystycznych odcieni, którymi potrafił zręcznie żonglować, wprawiała w zdumienie. Orkiestra odczuwała wyraźną satysfakcję z grania muzyki Szymanowskiego, dając upust dźwiękowej energii w kulminacjach. 

No i jeszcze kilka słów o chórze, o którego zdolnościach adaptacyjnych wobec nawet najbardziej karkołomnych języków świata, krążą legendy. Rzeczywiście, chórmistrz Winfried Maczewski dokonał cudu. Zjawiskowa polszczyzna i pieczołowita realizacja partii została doceniona przez widzów gromkimi oklaskami. 

*** 
Oglądając paryskiego "Króla Rogera", nie sposób nie przywoływać inscenizacji opery Szymanowskiego w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Choć nie trzymał się on sztywno litery libretta, jego spektakle fascynowały nie tylko zewnętrznym pięknem, ale nade wszystko głębią interpretacji. 

Różnica między Szymanowskim według Trelińskiego a Szymanowskim według Warlikowskiego polega na tym, że do przedstawień tego pierwszego chce się wracać, smakować wzruszające momenty, na nowo przemyśliwać bogate w znaczenia sceny. Przedstawienie tego drugiego drażni i irytuje. Niestety, głównie głupotą i brakiem czytelnego przekazu.



Daniel Cichy
Tygodnik Powszechny
3 lipca 2009
Spektakle
Król Roger