Kobiety, faceci i różne rodzaje testosteronu

Gładko, szybko i po wierzchu - tak uporał się Wojtek Klemm z dramatem Kleista. Spektakl toczy się dziarsko, tyle że poza przedstawieniem fabuły niewiele w nim można znaleźć.

Scenografka Mascha Mazur zbudowała maszynkę do grania "Amfitriona" - scenę przecina na pół zasłona z białych, plastikowych pionowych pasów (jak powiększona biurowa roleta). Na obrotówce metalowa konstrukcja, w połowie wyłożona lustrzanymi płytami, tworzącymi pochyłą powierzchnię. Raz widzimy lustra, a za obrotem sceny - ich rewers, rusztowanie, na którym zostały zbudowane. U góry wielki napis: "It\'s not you, it\'s me". Temat przedstawienia został więc wyłożony (dosłownie) wielkim literami - chodzi tu o podmianę, zawłaszczenie człowieka przez boga. Jupiter przyjmuje postać Amfitriona, by uwieść jego żonę, Merkury z kolei wciela się w Sozjasza, sługę Amfitriona. I też uwodzi jego żonę Charysę, służącą Alkmeny.

Amfitrion i Sozjasz zostają pozbawieni siebie, zastąpieni przez innych, ale żyją, są, istnieją. Na scenie mamy więc podwojonych męskich bohaterów - i kobiety, które padają ofiarą męskich ambicji.
Maszynka sceniczna, choć niezbyt urodziwa i tandetna, kręci się sprawnie. Podobnie maszynka aktorska. Kolejne fazy komedii omyłek zostają pokazane. Ale o co właściwie chodziło reżyserowi? Może o pokazanie dwóch światów - męskiego i kobiecego? Jakoś się to powiodło, tyle że mężczyźni w tym spektaklu są rysowani grubą krechą. Marcin Kalisz (Sozjasz) od początku do końca jest rozedrgany i rozkrzyczany, Arkadiusz Brykalski (Merkury) podobnie, tyle że z dodatkiem złośliwości. Błażej Peszek (Amfitrion) miota się po scenie w (słusznym) gniewie i zazdrości, a Adam Nawojczyk (Jupiter) to zarozumiały, nieprzyjemny szef w eleganckim garniturze i ze złotym zegarkiem. To nie tyle mężczyźni, ile faceci, karykaturalni i niezbyt interesujący.

Kobiety są ciekawsze, głębsze i swobodnie poruszają się na cienkiej granicy między graniem formalnym a psychologicznym. Małgorzata Hajewska-Krzysztofik (Alkmena) jest przekonująca i wtedy, gdy do mikrofonu zwierza się ze swych wątpliwości co do tożsamości męża, i wtedy, gdy w gniewnym monologu wychodzi zza kulisy w coraz to innym szlafroku, i wtedy, gdy tylko stoi z tajemniczym uśmiechem na twarzy. Beata Paluch (Charysa) z wdziękiem śpiewa, kłóci się z mężem i dialoguje z Alkmeną.

Tak, kobiety są zdecydowanie ciekawsze - i jako postaci, i jako aktorki. Ale u Kleista męskie problemy są równie interesujące. W spektaklu Klemma właściwie ich nie ma, zostały zakrzyczane, zatupane, utopione w sztampowym aktorstwie, w karykaturalnym pokazywaniu różnych rodzajów testosteronu. Brakuje przełamania, spojrzenia z innej strony na opowiadaną historię, w której jest przecież sporo okrucieństwa, bezradności, nieprostego komizmu. Może takim przełamaniem miał być wysłużony (choć często skuteczny) już chwyt "metateatralny" - aktorzy wchodzą w role i wychodzą z nich, śpiewają bądź mówią do mikrofonu, uciszają siedzącego na scenie muzyka itp. Ale ten chwyt pozostał jedynie chwytem, jednym z wielu w tej konwencjonalnej komedii z nowoczesnym, równie konwencjonalnym sznytem.

Stary Teatr. Heinrich von Kleist "Amfitrion". Reżyseria - Wojtek Klemm, dramaturgia - Igor Stokfiszewski, scenografia - Mascha Mazur, kostiumy - Julia Kornacka, muzyka - Dominik Strycharski. Premiera 27 lutego 2010



Joanna Targoń
Gazeta Wyborcza Kraków
2 marca 2010
Spektakle
Amfitrion