Kobiety nie popełniają seppuku

Japońskie suppuku lub harakiri to rytuał polegający na rozcięciu sztyletem lub mieczem brzucha, siedziby duszy. Dzięki temu uwalniana jest ona od zarzutów i przewin, a samobójca zachowuje honor w sytuacji bez wyjścia. Ale harakiri zarezerwowane było dla kasty samurajów, dla mężczyzn. Ich żony i córki, aby ocalić honor popełniały samobójstwo zwane jigai – przecinały ostrym nożem tantō tętnicę i żyłę szyjną.

Według Pucciniego haniebnie oszukana i porzucona Madame Butterfly właśnie w taki sposób odebrała sobie życie. Lecz to gest unoszenia wysoko noża i wbijania go sobie w powłoki brzuszne jest nam, widzom Zachodu, doskonale znany, i jednoznacznie kojarzy się z orientalnym samobójstwem. Pewnie dlatego Mariusz Treliński, reżyser najważniejszej – według samego kompozytora – opery Pucciniego, wybrał na scenie to rozwiązanie.

Treliński wkroczył do Teatru Wielkiego Opery Narodowej dwadzieścia lat temu prosto z kina i bardzo chciał pokazać operę wolną od wszelkiej pretensjonalności, marzył o prostocie przekazu. Jego „Madame Butterfly" odniosła ogromny sukces, wystawiana była oprócz Warszawy także w Waszyngtonie, Sankt Petersburgu, Walencji i Tel Awiwie. Treliński naprawdę stworzył arcydzieło, którego dopełniają minimalistyczna i niezwykle wyrazista w kolorach scenografia Borisa Kudlički oraz wspaniałe kostiumy Pawła Grabarczyka i nieżyjącej już Magdaleny Tesławskiej. Ta inscenizacja wciąż porusza. Tragiczna i przepiękna historia zawiedzionej miłości, a może nieudanego połączenia dwóch kultur, naprawdę wyciska łzy z oczu. Przynajmniej mnie.

Oczywiście, niezależnie od tego wystawienia, esencją dzieła jest przejmująca historia zilustrowana genialną muzyką kompozytora z Lukki. I pomyśleć, że prapremiera opery w mediolańskiej La Scali w lutym 1904 roku była kompletnym fiaskiem! Puccini był załamany buczeniem i tupaniem publiczności, jego siostra pisała w pamiętniku, że nie doczekali końca przedstawienia, lecz chyłkiem uciekli z teatru. Jednak już trzy miesiące później, po wprowadzeniu niewielkich zmian w partyturze i obsadzie, „Madame Butterfly" rozpoczęła swoją światową karierę, która trwa do dziś.

Przypomnijmy pokrótce opowieść o nieszczęsnej Cio-cio-san, czyli Pani Motyl. Jest ona piętnastoletnią gejszą, czyli kobietą wyszkoloną do umilania wieczorów bogatym mężczyznom. Ojciec osierocił ją i została zmuszona do zarobkowania, aby utrzymać siebie oraz ubogą matkę. Dzięki niezwykłej urodzie i licznym talentom artystycznym Cio-cio-san zostaje gejszą, co jest stanowiskiem akceptowanym w społeczeństwie. Jednak pełnię godności i szacunku może gejsza uzyskać tylko poprzez małżeństwo, a jeśli jest dziewicą, może zostać drogo sprzedana. I tutaj w historii Butterfly pojawia się oficer B. F. Pinkerton, młody Amerykanin, który podczas służbowego stacjonowania w Nagasaki zamierza korzystać z życia, najlepiej w ramionach jakiejś miejscowej piękności. Jest bogaty i może sobie pozwolić na ożenek zorganizowany przez sprytnego swata Goro. Według japońskiego zwyczaju Amerykanin zawiera zatem z dziewczyną małżeństwo „na 999 lat", z możliwością wypowiedzenia go w ciągu miesiąca. Choć amerykański konsul, Sharpless, ostrzega go przed złamaniem serca szczerze w nim zakochanej Butterfly, Pinkerton ufa tylko własnym chęciom i bagatelizuje przyszłość. Podczas ceremonii zaślubin okazuje się, że Madame Butterfly odwiedziła lokalną misję chrześcijańską wyrzekając się wiary przodków, za co zostaje wyklęta przez swego wuja Bonzo i całą rodzinę. Tym bardziej oddaje się cała ukochanemu mężczyźnie, nieświadoma tego, że dla niego to wszystko jest tymczasowe. Bezgranicznie ufa jemu oraz powadze i potędze Stanów Zjednoczonych, które jawią jej się jako kraj idealnie sprawiedliwy i praworządny. W drugim akcie opery znajdujemy Butterfly jako oczekującą na powrót Pinkertona żonę i matkę jego syna. Żyje samotnie i w coraz większym niedostatku. I podczas gdy wszyscy, łącznie z wierną służką Suzuki, po trzech latach oczekiwania usiłują przekonać ją, że została porzucona, Cio-cio-san niezłomnie wierzy w miłość i powrót męża. Ten, zaiste, powraca, ale jako człowiek żonaty, z „prawdziwą" amerykańską żoną, i dowiedziawszy się o synu, chce go zabrać do Stanów. Butterfly wreszcie zdaje sobie sprawę ze swojego położenia i wybiera honorową śmierć zamiast życia w hańbie. Żegna się z dzieckiem i popełnia samobójstwo pozostawiając Pinkertona, jego żonę Kate i amerykańskiego konsula wstrząśniętych i pełnych wyrzutów sumienia.

Głupia kobieta, która wszystko oddaje mężczyźnie, chciałoby się rzec po prawie stu dwudziestu latach od premiery oraz w okolicach wciąż zyskującego na znaczeniu Dnia Kobiet. Głupia, która ufa bezgranicznie, która kocha bez pamięci, która wyrzeka się wsparcia rodziny, tradycji, własnej kultury. Pewnie dzisiaj wysłano by Butterfly na terapię, a Pinkerton zostałby zapewne ogłoszony pedofilem, ale jest coś ponadczasowego w historii miłości tak wielkiej, że gotowa jest zatracić samą siebie. I czy tylko kobietom się ona zdarza?

Rolę zakochanej Japonki wspaniale odegrała i zaśpiewała Aleksandra Kurzak, nasz narodowy skarb. Śpiewaczka od dwudziestu lat święci triumfy na największych scenach operowych świata i jest naprawdę zjawiskowa. Jej Cio-cio-san jest doskonała aktorsko i wyśmienita wokalnie. Głębię przeżyć delikatnej, kruchej dziewczyny, którą targają ogromne namiętności, Kurzak pokazała z zaangażowanym zrozumieniem postaci. Gra głosem, mimiką, ruchem ciała, gestem dłoni. Popisowa aria Un bel dì vedremo została przez nią zaśpiewana mistrzowsko, jak również reszta tej niezwykle wymagającej emocjonalnie i głosowo partii.

Rafał Bartmiński jako Pinkerton był przekonujący, lecz nie porywający. Być może zabrakło tego ognia, który wniosła na scenę jego partnerka oraz inni wykonawcy partii solowych. Tenor dysponuje ciekawym głosem oraz posiada warunki fizyczne typowe dla amanta. Interpretacyjnie Bartmiński też potrafi być namiętny, ale tylko jako solista. Na scenie pozostaje jakby w oderwaniu od innych postaci.

Za to Mateusz Zajdel w roli Goro był po prostu genialny. Jego głos jest niezwykle nośny, wyczucie roli idealne, ciało giętkie i plastyczne, co pozwoliło mu świetnie przedstawić postać japońskiego swata: ni to stręczyciela, ni to troskliwego opiekuna, ni to handlarza niewolników. Ciekawie byłoby zobaczyć właśnie jego w roli Pinkertona.

Choć w drugorzędnej partii, Agata Schmidt zachwyca jako Suzuki. Jej głos jest piękny, idealnie komponuje się z sopranem Kurzak w cudownym duecie kwiatowym. Schmidt jest pełna pasji, autentycznego współczucia i wyrazu.

Przedstawienie jest przepięknie skomponowane. Kiedy narzeczona pojawia się wraz ze swą świtą na sunących po wyimaginowanym morzu łodziach, w teatrze panuje prawdziwie magiczna atmosfera. Gra dźwięków i barw stwarza bajkowy świat. Za to klątwa złorzeczącego wuja jest wstrząsająca! Półnagi starzec na krwawym tle i przekleństwo jako spluniecie każdej z odchodzących krewnych i przyjaciółek na leżącą Cio-cio-san to niezwykle mocny przekaz. Przepiękny jest błękitno-granatowy pejzaż nocnego morza z powiększającą się nieuchronnie burtą oczekiwanego przez Butterfly statku.

Aha, wszyscy tancerze oraz śpiewający, oprócz solowych ról, występują w maseczkach. Taki ukłon w stronę panującej nam Pani Pandemii.

Ostre, wyraziste, kontrastujące ze sobą barwy kostiumów odgrywają wielką rolę, zwłaszcza na tle stonowanej kolorystycznie i symbolicznej scenografii. Pod koniec pierwszego aktu, kiedy zakochana para wreszcie odchodzi skonsumować miłość, stara matka wyrzuca do morza czerwoną szatę córki-gejszy. Jednak w trzecim akcie owo szkarłatne kimono znów pojawia się na scenie, ale Butterfly finalnie pojawia się ubrana na biało, w amerykańskim kolorze Pinkertona i konsula. Wszystkie akcesoria, wypijane napoje, kwiaty strojące dom na powitanie ukochanego pozostają w gestii wyobraźni widzów. Za to na scenie regularnie pojawiają się trzej milczący tancerze, strażnicy japońskich obyczajów i rytuałów. Oni to wręczą samobójczyni tantō.

Na koniec Butterfly wraca bowiem do swoich korzeni, choć przez całą operę deklaruje miłość i patriotyzm do Stanów Zjednoczonych, co muzycznie objawia się w często powtarzanym motywie hymnu narodowego USA. Przy okazji, gdy Puccini komponował „Madame Butterfly", obecny hymn był tylko hymnem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, status narodowego otrzymał od Kongresu dopiero w 1931 roku. Kompozytor wielokrotnie zestawia rzekomo wyższą cywilizacyjnie, demokratyczną kulturę amerykańską z bardzo tradycjonalną, duchową, tajemniczą, rzekłoby się – zacofaną Japonią, aby pokazać, gdzie tak naprawdę są wartości takie jak prawda, odpowiedzialność i honor.

Opera pozostawia ogromne wrażenie na widzach. Niekończące się brawa wciąż unosiły kurtynę ukazując twarze wzruszonych artystów. Wszyscy jesteśmy tak złaknieni prawdziwej sztuki. A ta, z wielkim kunsztem, ale i prostotą, opowiedziała prawdziwy dramat oszukanej, wykorzystanej i porzuconej młodziutkiej kobiety, samotnej matki z wizją żebrania po ulicach, aby móc wykarmić dziecko.

Historia stara jak świat i wciąż poruszająca nasze serca.



Agnieszka Kledzik
Dziennik Teatralny Warszawa
9 marca 2021
Spektakle
Madame Butterfly