Kochanie przez opowiadanie
Nie wiem, czy dzisiejsi kinomani znają znakomity film Wojciecha J. Hasa "Jak być kochaną" (1962). Ekranizacja zatytułowanego w ten sam sposób opowiadania Kazimierza Brandysa należy do świetnej historii polskiego kina; role grane w niej przez Barbarę Krafftównę i Zbigniewa Cybulskiego to perełki filmowego aktorstwa.W tym drugim przypadku można by nawet zaryzykować metaforę o czarnej perle, bo grana przez Cybulskiego postać - tchórzliwy mitoman, człowiek mroczny - była przeciwieństwem pięknego i jasnego Maćka Chełmickiego z "Popiołu i diamentu".
Jedno z marcowych przedstawień "Jak być kochaną" na deskach Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie poprzedziła projekcja filmu Hasa; pokazano go w foyer. Ciekawy to był pomysł, bo dał okazję skonfrontowania spektaklu z opowieści wersją - by tak rzec - kanoniczną. Zwłaszcza że -jak miałem okazję się przekonać, przysłuchując się rozmowom odbiorców tego "dwupaku" już po jego obejrzeniu - film był im mało lub w ogóle nieznany. Problem w tym, że filmowe uładzenie scenariusza stanowiło dla wielu z nich swego rodzaju przewodnik po spektaklu ułatwiający zrozumienie fabuły.
Dlaczego stanowiło to problem, a nie korzyść? Dlatego że spektakl Weroniki Szczawińskiej, choć inspirowany prozą Brandysa i filmem, to opowieść w stosunku do nich odrębna. Eksperymentalna gra z filmem i tekstem sprawdzająca jednak nie wartość ich obu, a wartość opowieści w nie wpisanej. Mówiąc mniej uczenie: dzieła Brandysa i Hasa opowiadały o pewnej dramatycznej opowieści z lat okupacji. Spektakl mówi o... opowiadaniu tej opowieści. A także o opowiadaniu w ogóle.
Kto by więc chciał go oglądać poprzez film, wpaść może w pułapkę. Bo nie jest on nową wersją historii o aktorce, która w czasie wojny ukrywała kolegę aktora, wierząc, że łączy ich coś więcej niż owa traumatyczna sytuacja. Pyta natomiast o to, co wtedy się właściwie wydarzyło?
Skomplikowane? W próbie opowiedzenia o tym - pewnie tak. W końcu każda opowieść - mówi Szczawińska - żyje własnym życiem, gmatwa się, plącze i zaplątuje nas w siebie. A opowieść teatralna - nie mniej, a może i bardziej.
Ale bezpośredni kontakt z przedstawieniem uwalnia od tych pięter analizy, bo jest ono niezwykle żywą, dynamiczną, a i twórczą zabawą w teatr. A że przy okazji mnoży pytania dotyczące roli opowieści w naszym życiu? Prawda. Tyle że czyni to w formie tak atrakcyjnej, iż widz czerpie z tego autentyczną przyjemność.
Szczawińska, reżyserka młoda (1981) i - jak o sobie mówi - dramaturżka (co mój program komputerowy - widać antyfeminista - podkreśla na czerwono) znana już z ciekawych autorskich adaptacji (m.in. "Noże w kurach", "W pustyni i w puszczy") od pierwszych scen swego spektaklu daje znać, że powinniśmy się skupić nie tyle na narracji, ile na jej formie. Przedstawienie wyłania się z bezładnie rzucanych sylab, szczątkowych kwestii. Ale chaotyczna żonglerka słowami przybierać zaczyna z wolna - może nieco zbyt wolno - kształt mozaiki układanej z mozołem i nie bez błędów.
Punkt wyjścia tej opowieści o opowieści o aktorce, która stała się popularna dzięki cyklowi słuchowisk dziejących się przy domowym stole, a żyje wciąż swą wojenną i miłosną traumą - to próba rekonstrukcji okupacyjnej przeszłości Pani Felicji (Aleksandra Padzikowska). Podejmuje ją ona sama - uosabiana zarazem przez inną postać, Panią Fatalną (Natasza Aleksandrowitch) - w trakcie lotu samolotem.
Na małej ciasnej przestrzeni, będącej rodzajem wybiegu między widownią usytuowaną ze wszystkich stron, rozgrywa się dramat pamięci, która się wymyka życiu, i niepamięci, która w życiu szuka dla siebie oparcia.
Piątka młodych aktorów - dwie panie i trzech panów (Artur Paczesny, Jacek Zdrojewski, Piotr Wawer jr) - rozgrywa jednak ten dramat w konwencji zabawy. Dosłownie. Bo są tu i gry w skojarzenia: słowne, muzyczne, kulturowe - niby z telewizyjnego show - i klimat towarzyskiej zgrywy, w której wszyscy ze śmiechem przerzucają się tym, co im na myśl przyszło. Do zabawy jest zaproszony i widz, który musi kojarzyć sam, a przy okazji wyobrażać sobie a to lata okupacji, a to samolot, a to radiowe studio... Aktorzy - niemal cały czas obecni na scenie - grają więc i to, że... grają, a w ich rolach dominuje dystans do postaci, w które się wcielają - zwłaszcza panowie - czasem na chwilę tylko, co podkreśla umowność opowieści.
Dramat wyłania się z tego, że między koniecznością pamiętania i potrzebą zapomnienia tworzy się bolesne napięcie, nie dając się nam uwolnić od pytań o przeszłość. Co naprawdę chcemy o sobie wiedzieć, a o czym wolelibyśmy zapomnieć? W jakim stopniu Pani Felicja jest Panią Fatalna, a Pani Fatalna Panią Felicją? I która z nich w tej potyczce - i potykaniu się o pamięć - ma przewagę i dyktuje warunki?
Ale opowieść prywatna przenika się z opowieścią polską. Bo spektakl mówi też o nas. O tym, jak wpisujemy się w naszą historię patriotyczną, martyrologiczną, stając się beneficjentami i nosicielami bohaterskiego mitu. I o niebezpieczeństwie, jakim jest takie postrzeganie siebie. Jest więc także polemiką z tzw. polityką historyczną.
"Jak być kochaną" - rzecz o miłości - do swoich wyobrażeń - to przedstawienie inteligentne, błyskotliwe formalnie i niezwykle sprawne. W czym zasługa całej piątki aktorów - choć nie ulega kwestii, że panie mają tu więcej do zagrania, a i robią z tego zresztą znakomity użytek.
Świetnie się składa, że koszalińskie przedstawienie będzie można już wkrótce zobaczyć w Szczecinie - jako że zostało zaproszone na tegoroczny "Kontrapunkt".
Artur D. Liskowacki
Kurier Szczecinski
6 kwietnia 2012