Komedia, czyli rodzaj powołania

Aktorka Hanna Śleszyńska mówi o szlachectwie, komediach, kabarecie i swoich synach.

Przedstawmy Panią: Hanna Śleszyńska herbu Grzymała. Kiedy dowiedziała się Pani o swoim szlacheckim pochodzeniu, które sięga XV wieku i wywodzi ród od Mikołaja ze Ślazy? 

- Wiedziałam o nim od dzieciństwa, ale specjalnie się tym nie podniecałam. Wczoraj byłam na spotkaniu w Katowicach, gdzie odbierałam nagrodę za monodram "Kobieta pierwotna" i także pytano mnie o szlachectwo. Odpowiadam zawsze trochę przewrotnie pytaniem: co mi z tego szlachectwa, skoro obsadzana jestem w rolach kobiet z ludu, ciotek i pomocy kuchennych? Nie gram szlachcianek, arystokratek, a raczej odwrotnie. Traktuję więc to moje pochodzenie z dystansem. 

W szlacheckiej rodzinie zawód aktorki kiedyś nie zyskałby aprobaty... Kiedy zrozumiała Pani, ze chce grać? 

- Myślę, że tęsknotę, żeby stanąć na scenie, czułam od dzieciństwa. Nie j wystarczało mi, że jestem widzem w teatrze. Pamiętam fizyczne pragnienie znalezienia się po drugiej stronie rampy. Ale bałam się głośno wypowiadać marzenie o aktorstwie. Wydawało mi się, że nawet z wyglądu nie bardzo nadaję się do tego zawodu. Zawsze potocznie uważano, że aktorka musi być piękna. Chociaż moim ideałem była aktorka charakterystyczna. Nigdy nie zapomnę, jak z koleżanką oglądałyśmy "Zaczarowaną dorożkę" z Ireną Kwiatkowską i płakałyśmy ze śmiechu. Pani Irena stała się dla mnie wzorem aktorstwa abstrakcyjnego, do tego umiała genialnie śpiewać, a to zawsze mnie pociągało. Ucząc się do matury, przeżywałam katusze, gdy w telewizji pokazywano "Kabarecik". Mieliśmy małe mieszkanie i kiedy chciałam się uczyć, zamykałam się w łazience. Siedzę w tej łazience, matura za pasem, a tu słyszę piosenki kabaretu. Wtedy pomyślałam, że chciałabym już zajmować się tylko teatrem. Nie była to łatwa decyzja, bo panowała opinia, że trudno dostać się do szkoły teatralnej. Widocznie jednak jak jest w człowieku wielka desperacja, to się udaje. Mieliśmy zajęcia z Tadeuszem Łomnickim, Zofią Mrozowską, Gustawem Holoubkiem, Andrzejem Łapickim, Aleksandrą Śląską. 

Chyba każda młoda dziewczyna zdająca do szkoły teatralnej marzy o rolach Julii, lady Makbet, Medei. Pani kojarzona jest z komedią. 

- Nie marzyłam o takich rolach. Zaraz po szkole dostałam angaż w Komedii i zaczęłam próby do "Kramu z piosenkami". Jednocześnie występowałam na Małej Scenie w Ateneum, gdzie przygotowywaliśmy songi Brechta". Ale praca w "Komedii" była mi chyba przeznaczona. W teatrze tym grałam siedem lat. To mnie na pewno ukierunkowało. 

To, że Pani wzorem była Irena Kwiatkowska, również świadczy o "naznaczeniu" aktorstwem komediowym. 

- Ma pani rację. To rodzaj powołania. Są oczywiście aktorzy, którzy potrafią zagrać wszystko, są uniwersalni, np. Janusz Gajos. Ale to wyjątki. 

Z filmu i telewizji jest Pani znana przede wszystkim jako odtwórczyni ról charakterystycznych... 

- Nie grałam za dużo w filmie, ale to kolekcja specyficznych bohaterek. Lodzia z "Domu", Józia z "Bożej podszewki", Jadzia z "Rodziny zastępczej" - to moje ukochane postaci - może trochę naiwne, nie na czasie, mało przebojowe, ale mają w sobie coś niezwykłego. Z czułością przebierałam się za Józię. Chciałam dotknąć tamtych czasów, lat 40. Torebka, chustka zawiązywana pod brodą, książeczka do nabożeństwa - wchodziłam w dobry świat, który bezpowrotnie znikał. 

W kabarecie Olgi Lipińskiej występowała Pani piętnaście lat, stając się jedną z jego głównych wizytówek. Czego te lata Panią nauczyły - aktorsko i życiowo? 

- Kabaret był bardzo ważny, również dlatego, że trafiłam do telewizji. Dla aktora to istotne, bo tak naprawdę nie ma nigdzie takiej możliwości zaistnienia, zyskania popularności jak w telewizji. Kabaret nauczył mnie wiele. Olga Lipińska jest wymagająca, bezkompromisowa. Aktorów mobilizuje do ciężkiej pracy. Uczyłam się pracy z kamerą i przed kamerą. W tym czasie także brałam udział w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. W jury zasiadał jeszcze Aleksander Bardini, a wystąpienie przed nim to było spełnienie marzeń każdego śpiewającego aktora. Gdybym po studiach mogła grać w musicalach, pewnie poszłabym tą drogą. 

Zagrała Pani i gra w serialach: Jadzię w "Rodzinie zastępczej", Genowefę Basen w "Daleko od noszy", jagodę w "ja wam pokażę". Decyzja o przyjęciu roli w serialu pociąga za sobą niebezpieczeństwo zaszufladkowania. Miała Pani takie obawy? 

- Nie zdążyłam. W "Daleko od noszy" role były pisane specjalnie dla nas. Siedem lat grania siostry Basen to była świetna przygoda. Krzysiek Jaroszyński jest mistrzem pisania błyskotliwych dialogów w stylu Monty Pythona. W "Rodzinie zastępczej" nie grałam od początku. Decydując się na rolę Jadzi, myślałam, że się tylko pojawię i zniknę. Ale zostałam. Nie miałam więc czasu się bać. A "Boża podszewka" to nie serial, to niezwykły film. Akurat miałam urodzić dziecko. Wiedziałam,że jak nie urodzę do moich zdjęć, to nie zgram, bo już kręcili. Kiedy urodziłam Kubę, zdałam sobie sprawę, że nie powinnam go zostawiać, że nie podołam. Tak się przestraszyłam, że prawie straciłam pokarm. W końcu przyszedł pierwszy dzień na planie. Zjawiłam się i grałam. Piotrek przywiózł mi Kubę na plan, żebym mogła go nakarmić. Pani reżyser Izabela Cywińska jest kochanym człowiekiem - zrobiła przerwę i spokojnie mogłam karmić syna. Kiedy kręciliśmy po 8 latach kolejną część filmu, Kuba obchodził na planie swoje urodziny. 

Siostra Basen ma radiową odpowiedniczkę. Gra Pani rolę asystentki "tępego doktora na ostrym dyżurze" (w doktora wciela się Rafał Bryndal). 

- Zaproponowano mi scenki z Rafałem. Zrobiliśmy próby, grając dialogi między mężem i żoną, doktorem i pielęgniarką. Zdecydowaliśmy się na "tępego doktora". Serial "Daleko od noszy" się tymczasem skończył, więc ta siostra nie jest konkurencją dla Geni. Rafał pisze scenki na bieżąco, czasem spotykamy się późno wieczorem, ale zawsze dajemy radę. Bawimy się przy tym świetnie! 

W 2008 roku odbyła się premiera "Kobiety pierwotnej". To pierwszy Pani monodram. Przyznała się Pani, że obawiała się tych 90 minut samotnie na scenie... 

- Ośmieliły mnie występy w programie kabaretowym HBO "Na stojaka". Dzięki temu programowi oswoiłam się ze stresem towarzyszącym samotnemu zabawianiu ludzi. Kiedy więc zaproponowano mi zagranie w ,"Kobiecie pierwotnej", postanowiłam spróbować. Mam czyste sumienie: sztukę napisał facet, reżyseruje również facet, nie mogę być więc posądzana o walczący feminizm. 

Czy ma Pani w sobie coś z tej kobiety jaskiniowej, która chce upolować stałego partnera, przy którym mogłaby się zestarzeć? 

- Naprawdę jest niewiele kobiet, które z wyboru chcą być same. Nie można, oczywiście, za wszelką cenę być z kimś. Chodzi o znalezienie kogoś, z kim będzie nam dobrze, z kim dożyjemy późnej starości. Myślę, że szczęśliwy związek trafia się wtedy, gdy nie musimy udawać, nie ma między partnerami rywalizacji i zaborczości, wzajemnego zadręczania się. Nie mam za sobą tak traumatycznych przeżyć jak moja bohaterka: nie zostałam porzucona, zdradzona, ale wyobrażam sobie, jak trudno się z tego podnieść. Pomaga na pewno czas i wiara, że musi się udać. 

Powinnam teraz zapytać o życie prywatne... Pełno takich informacji w tabloidach i Internecie. A może to Pani nie przeszkadza, bo jest dowodem popularności? 

- Nie jestem tak bardzo w centrum zainteresowania mediów. Skupiają się one na młodszych koleżankach, które np. są w ciąży. Interesowano się mną, kiedy rozstawaliśmy się z Piotrkiem Gąsowskim. Przez cztery lata, gdy byłam sama, nikt na mnie nie zwracał uwagi. Dlatego byłam zdziwiona, gdy pojawiłam się z Jackiem na pokazie mody i fotoreporterzy rzucili się na nas. Było mi przykro, że zafundowałam Jackowi taką niespodziankę, ale jakoś to przeżyliśmy. Bawi nas, gdy obstępują nas fotoreporterzy, pozujemy im i nagle oni rzucają się do drzwi, bo wchodzi kolejna znana osoba. 

Sprawia Pani wrażenie energicznej, ekstrawertywnej kobiety. To świetnie grana rola czy prawdziwe oblicze Hanny Śleszyńskiej? 

- Jestem trochę nadpobudliwa, rozpiera mnie energia, ciągle dokądś gonię. Robię to, co lubię, a w takiej sytuacji energii nie ubywa, ale przybywa. Jednak przydałoby się trochę zwolnić. Gram teraz w sześciu przedstawieniach. Poza tym Kuba jest w gimnazjum, mam więc najnormalniejsze obowiązki każdej kobiety. Czas dla siebie mam dopiero po północy, staram się go wykorzystać i nagle jest druga. Wstaję o siódmej, więc ciągle jestem niewyspana. Ale jakoś daję radę. 

Niewątpliwie Pani życiową rolą jest rola matki dwóch synów... 

- To rzeczywiście najtrudniejsza rola. Chciałabym być dobrą, odpowiedzialną matką. Wiem, że nie mogę za nich zdawać egzaminów, ale ciągle ingeruję swoją troską w to, co robią. Oczywiście staram się dystansować do problemów, ale to nie jest łatwe. 

Synowie są uzdolnieni muzycznie. Grają na pianinie i śpiewają... 

- Starszy syn, Mikołaj, bawił się kiedyś w zespół muzyczny. Teraz studiuje neurokognitywistykę. Kuba uczył się grać 6 lat. Muzykowali razem, ale teraz ogranicza się to do wigilijnego kolędowania. 

O czym marzy polska Liza Minelli, bo i tak jest Pani nazywana? 

- To miłe usłyszeć takie określenie. Kiedyś buntowałam się, bo uważałam, że nie można tak porównywać. Liza Minelli jest tylko jedna. To genialna aktorka. A bycie marną kopią nie jest wcale przyjemne. Ale od takich porównań nie da się uciec, więc się już nie buntuję. A marzenia? Gram dużo i nie mogę narzekać. Ale ja jestem zachłanna: może to, może jeszcze tamto. Chciałabym się trochę uspokoić, wybrać piosenki i w końcu przygotować płytę. 

Laurence Olivier powiedział: "Był czas, gdy aktorki chciały zostać gwiazdami, teraz coraz więcej gwiazd chciałoby zostać aktorkami\'\', jest Pani aktorką. Chce Pani zostać gwiazdą? 

- W stwierdzeniu Oliviera jest wiele prawdy. Można królować w kolorowych magazynach, a nie mieć dorobku. Nie mam potrzeby królowania, czasami jestem zakłopotana, gdy prosi się mnie o tabloidalny wywiad. Nie zależy mi na okładkowym istnieniu, ale wiem, że od tego nie można uciec. Ale ja jestem przede wszystkim aktorką i to jest dla mnie najważniejsze.



Gabriela Utanowska
Nowości
8 lipca 2009