Komedia z przesłaniem

"Kandyd" Bernsteina to utwór sceniczny powstały w latach pięćdziesiątych XX wieku. Został skomponowany z myślą o scenie na Broadwayu, jednak nie jest typowym musicalem. Kompozytor wolał użyć określenia: operetka komiczna, wskazując tym samym na obecną w "Kandydzie" farsową fabułę opartą na połączeniu fragmentów mówionych i śpiewanych.

W najnowszym spektaklu Opery Bałtyckiej w Gdańsku podkreślona została zresztą charakterystyczna dla twórczości Bernsteina fuzja gatunków. Dużą rolę w przedstawieniu odgrywają sceny taneczne, muzyka stanowi połączenie klasyki, jazzu i rozrywki, zaś aktorzy wykazują się nie tylko talentem wokalnym, ale i aktorskim. Wszystko to skąpane jest w estetyce groteskowej komedii, ubarwionej frywolnym, a chwilami wręcz sprośnym dowcipem.

Tytułowy Kandyd to młody chłopiec, naiwny prostaczek wychowujący się na zamku bogatego barona. Młodzieniec nie narzeka na swój los, bo żyje mu się wygodnie i dostatnio. Spędza czas z dziećmi arystokraty, korzystając przy okazji z nauk mieszkającego na zamku filozofa Panglossa. Rajska idylla kończy się z chwilą, gdy baron dowiaduje się o flircie Kandyda z jego córką Kunegundą i każe mu się wynosić ze swojego domu. Od tej pory chłopiec jest zdany sam na siebie. Rozpoczyna wędrówkę po świecie, pełną przygód i niebezpieczeństw. Doświadczając coraz to nowych nieszczęść, Kandyd pozostaje wciąż wierny naukom swojego mistrza Panglossa i uparcie powtarza, że na świecie "wszystko jest dobrze".

Operetka Bernsteina została oczywiście zainspirowana "Kandydem" Woltera - XVIII-wieczną powiastką satyryczną ośmieszającą popularną w epoce Oświecenia filozofię optymizmu opartą na pismach Leibniza, który propagował tezę, że żyjemy na "najlepszym z możliwych światów". Wolter w "Kandydzie" wykpiwał nieracjonalny optymizm zaprzeczający istnieniu cierpienia i zła. Postać młodzieńca, naiwnie prostodusznego i ślepo ufającego w boski ład, miała być satyrą na optymistyczne poglądy filozofów, do których zaliczał się Jean Jacques Rousseau. W gdańskim przedstawieniu lekka i bezpretensjonalna narracja skrywa jednak znacznie głębszą refleksję na temat świata i ludzkiej natury. A owa lekkość jest zasługą przede wszystkim muzyki i dowcipnego libretta, wykorzystującego zabawne piosenki śpiewane oczywiście w języku angielskim. Choć rzecz dzieje się w XVIII wieku, tematy w nich poruszane mają uniwersalny charakter. Mówią o miłości, cierpieniu i o tym, jak dzięki doświadczanym nieszczęściom uczymy się życiowej mądrości.

Widowisko świetnie prezentuje się pod względem tanecznym i wokalnym. Aleksander Kunach kreuje Kandyda - bohatera naiwnego, a jednocześnie zabawnego. Jeszcze lepiej wypada jako Kunegunda Joanna Moskowicz, której warunki głosowe i warsztat aktorski pozwalają na wielką swobodę na scenie. W wirtuozowskiej arii "Glitter and be gay" - piekielnie trudnym numerze popisowym sopranów koloraturowych - artystka zachwyciła zarówno dobrą techniką, jak i talentem komediowym, który wywoływał na widowni salwy śmiechu. Oboje wykonawcy głównych ról okazali się w swoich scenicznych wcieleniach tyleż wiarygodni, co komiczni. Ciekawie pod względem wokalnym wypadły także postaci drugoplanowe. W pamięć zapada piękny bas-baryton Artura Jandy kreującego w spektaklu kilka ról (Pangloss, Marcin, Kokombo), a także mezzosopran Joanny Krasuskiej-Motulewicz jako Staruszki. Reżyserka Anna Wieczur-Bluszcz umiejętnie wykorzystała postać Narratora (Przemysław Bluszcz), który przechadza się koło sceny i wyjaśnia skomplikowaną, pełną rozmaitych wątków fabułę, co pozwala widzom nadążyć za wydarzeniami i licznymi zwrotami akcji.

Orkiestra pod dyrekcją Jose Marii Florencio gra z werwą, bo ta zresztą jest niezbędna w interpretacji jazzowo-swingującej muzyki Bernsteina. Najbardziej przebojowy fragment Kandyda - uwertura - został wykonany na przyzwoitym poziomie, dał słuchaczom przedsmak wartkiej akcji i zawczasu wprowadził ich w beztroski nastrój. Tempo poszczególnych piosenek jest żywe, rytmy wyraźne i zadziorne, zaś timing towarzyszącego śpiewakom akompaniamentu nienaganny. Balet Opery Bałtyckiej także pokazał się od najlepszej strony w choreografii Leszka Bzdyla, znanego z Teatru Dada von Bzdülöw. Tancerze występują głównie w scenach zbiorowych, oddając ruchem poszczególne wydarzenia, miejsca, a nawet emocje bohaterów i z wdziękiem prezentując zwiewne kostiumy w pastelowych barwach zaprojektowane przez Ewę Gdowiok. Widowisko zdecydowanie zyskuje na tym bogatym, nieprzerwanym ruchu scenicznym, dzięki któremu staje się urozmaicone i interesujące.

"Kandyd" to jedno z lepszych przedstawień prezentowanych przez Operę Bałtycką w ostatnich sezonach. Jego jedynym mankamentem okazuje się nazbyt grzeczna, niedostatecznie zaskakująca wizja reżyserska, która każe nam myśleć, że Anna Wieczur-Bluszcz nie do końca miała pomysł na oryginalne przedstawienie losów Kandyda i jego przyjaciół. Kostiumy, scenografia i zachowanie bohaterów są żywcem wyjęte z XVIII wieku i mogłyby nieco znużyć współczesnego widza, gdyby nie przewrotny dowcip zawarty w piosenkach i uwodząca uszy warstwa muzyczna. Tak czy inaczej, reżyserce udało się osiągnąć efekt więcej niż zadowalający, a "Kandyd" okazał się kolejną (po "Orfeuszu w piekle") udaną produkcją operetkową gdańskiego teatru. Trójmiejscy melomani czekają na więcej.



Aleksandra Andrearczyk
Ruch Muzyczny
21 lutego 2019
Spektakle
Kandyd