Komu potrzebna jest terapia?

Dzisiaj będzie więcej znaków zapytania, niż gotowych odpowiedzi. Bo też problem jest poważny i skomplikowany. Chodzi o udział osób niepełnosprawnych w spektaklach teatralnych, na prawdziwych zawodowych scenach. Pominę niepełnosprawność fizyczną, chciałbym skupić się na intelektualnej, czyli na zaburzeniach pracy mózgu i złym funkcjonowaniu systemu przenoszącego informacje. Pozwólcie, że zacznę od refleksji, nieco już historycznej.

To nie moja wina, że urodziłem się... kiedy się urodziłem. Wolałbym później. Ale wówczas nie spotkałbym tylu niezwykłych ludzi, których dzisiaj nie ma już z nami. Legendarną postacią krakowskiej PWST w czasach, kiedy tam studiowałem był prof. Wiesław Gorecki. Uczył nas historii teatru i literatury, również tego jak rozumieć i analizować tekst, właściwie wszystkiego po trochu. Tematy zajęć wynikały z luźnych skojarzeń profesora. Dzisiaj można byłoby powiedzieć, że ich porządek był „postmodernistyczny", choć prowadził je zdecydowany tradycjonalista. Wiedzieliśmy, że Wiesio - tak go nazywaliśmy - sam pisywał (głównie przed wojną) utwory prozatorskie, poezję, jednoaktowe dramaty, że był krytykiem literackim i teatralnym. Nie opuścił żadnej teatralnej premiery i żadnego przedstawienia operowego (!). Był człowiekiem ogromnej wiedzy, ale niezwykle skromnym, obdarzonym jakąś wyciszoną charyzmą.

Czemu o tym wszystkim piszę? Bo prof. Gorecki, stworzył konserwatywną listę przykazań scenicznych, których – wg niego - szlachetna sztuka teatru nie powinna łamać. Utrzymywał np., że do ilustracji muzycznej trzeba używać prawdziwych instrumentów, a nie nagrań. Że na scenie nie mogą „występować" żywe zwierzęta. Że w rolach ludzi - dzisiaj powiedzielibyśmy - niepełnosprawnych intelektualnie (profesor określał takie postaci dramatyczne „szaleńcami i wariatami") nie wolno obsadzać prawdziwie niepełnosprawnych amatorów, bo te role powinni zagrać (czyli udać) zawodowi artyści. Co do ostatniego przykazania „Wiesia" w tamtych czasach przyznawaliśmy mu rację. A dzisiaj - znakomite kreacje Dawida Ogrodnika i Grzegorza Mielczarka w filmach „Chce się żyć" Macieja Pieprzycy i w „Brzydkich słowach" Marcina Maziarzewskiego - zdają się ją potwierdzać. Jeden fenomenalnie wcielił się w postać chorego na porażenie mózgowe, drugi - na zespół Tourette'a. Ale inne przekonania profesora wydawały nam się nieco naiwne i anachroniczne. Już wówczas u Swinarskiego w „Fantazym" po scenie biegały kury, a mało którego dyrektora teatru stać było na prawdziwą orkiestrę.

Osoby niepełnosprawne w teatrze... Praktycznie spotkałem się z tym problemem znacznie później, dziesięć lat po ukończeniu krakowskiej uczelni, za sprawą Roberta Wilsona. Ten wybitny awangardowy artysta XX wieku, malarz, projektant wnętrz, architekt z wykształcenia, wcześnie zainteresował się scenicznymi eksperymentami. Jako dziecko jąkał się i z tej dolegliwości wyleczyła go tancerka, która używała ruchu jako terapii. Wilson najpierw był terapeutą w Harlemie i w Brooklynie, gdzie pomagał dzieciom z uszkodzeniami mózgu, nadpobudliwym, mającym problemy z uczeniem się. Często używał teatru i tańca jako metody leczenia. Te doświadczenia zaowocowały w latach 70. licznymi projektami, już na zawodowych scenach: najpierw z czarnoskórym, głuchoniemym czternastoletnim chłopcem, potem z równie młodym autystą - Christopherem Knowlesem, który w specyficzny sposób używał słów i wyrażał siebie za ich pomocą, jak również w specyficzny sposób zapisywał słowa i układał je w formy poetyckie. Od najmłodszych lat pisał wiersze, by później osiągnąć na tym polu sławę i uznanie. Robert Wilson, pracując z młodymi niepełnosprawnymi ludźmi, przeszedł drogę od wykorzystania elementów teatru w celach terapeutycznych, do używania niepełnosprawnych w specjalnie wyreżyserowanych profesjonalnych projektach scenicznych.

W roku 80. oglądałem jeden z takich wilsonowskich spektakli w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Studiowałem wówczas reżyserię, o Wilsonie nie miałem jeszcze zbyt dużego pojęcia, a o jego pracy artystyczno - terapeutycznej nie wiedziałem prawie nic. Dlatego skaczącą po scenie niesprawną istotkę z przypiętym mysim ogonkiem potraktowałem jako potwornie irytujący pomysł amerykańskiego, zdewiowanego twórcy. Spektakl oglądałem z pozycji przypadkowego widza, a nie specjalisty od poszukiwania pozawerbalnych sposobów komunikacji. Później, kiedy Wilson porzucił tego typu projekty wielokrotnie oglądałem jego teatralne realizacje, podziwiając niezwykłe piękno scenicznego przekazu. Ale wtedy siedziałem na widowni i szlag mnie trafiał. Po stokroć przyznawałem rację sędziwemu prof. Goreckiemu (jeszcze wtedy żył, dobiegał do osiemdziesiątki). Nie wolno epatować na scenie niepełnosprawnością!

Dzisiaj, kiedy patrzę na dramatyczne wysiłki Krzysztofa Globisza, by wrócić na scenę po przebytym udarze, na jego walkę z głęboką afazją i częściowym paraliżem - inaczej to wszystko oceniam. Całym sercem i duszą jestem za taką aktywną próbą terapeutyczną, choć u niektórych budzi ona wątpliwości. Ale Krzysztof to zupełnie inny problem. Jest aktorem i przed swoja chorobą osiągnął ogromne sukcesy teatralne, filmowe, telewizyjne. Scena jest jego drugim domem, dlatego z niezwykłą pasją i zaangażowaniem próbuje na nią wrócić. A podejmowanie za wszelką cenę zadań aktorskich może okazać się zbawienne dla jego zdrowia. Nasze środowisko jest za, duża część publiczności również za, bo Globisza cenili i lubili, a teraz kibicują jego terapii, życząc mu jak najlepiej. Niemniej rozumiem tych, którzy wydają pomruki niezadowolenia, czy piszą złośliwe hejty. W końcu zapłacili za bilet i nie muszą się męczyć oczekując, aż jeden z aktorów pokona na scenie własną niemoc. Kto ma rację? Gorecki czy Wilson? Odpowiedź nie jest prosta. Znalazłem ją w spektaklu „Wieloryb the Globe" wyreżyserowanym przez Evę Rysovą na scenie krakowskiej Łaźni Nowej. Ten głęboko przejmujący tekst napisany przez Mateusza Pakułę specjalnie dla Krzysztofa Globisza opowiada o wielorybie, którego fale wyrzuciły na piaszczysty brzeg i o dwóch próbujących go ratować działaczkach Greenpeace'u. To w warstwie fabularnej. A metaforycznie traktuje o próbach zrozumienia innego, o wyobraźni, o niesieniu pomocy, o terapeutycznej sile muzyki, o ułomności werbalnej komunikacji, o czułej empatii. Mieszają się rzeczywistości. Krzysztof Globisz gra walczącego o życie wielkiego płetwala, czyli... siebie. Podobnie Zuzanna Skolias i Marta Ledwoń z ról uciekają w prywatność. Ale - co ważne - dostać się na ten przejmujący spektakl wcale nie jest łatwo, bo bilety są rozchwytywane. Po jego obejrzeniu byłem pewny, że rację miał Wilson. Również pewny tego, że wielki aktor pozostanie wielkim aktorem, nawet jeśli jego środki wyrazu zostaną tak poważnie ograniczone.

Prawdziwy kłopot jest nie z tymi twórcami, którzy dla niesprawnego artysty tworzą rolę, a sceniczną opowieść konstruują wokół naszego spotkania z „innością". To, przy dobrej woli ze strony publiczności jest absolutnie do zaakceptowania i często (jak w przypadku „Wieloryba") przynosi świetne rezultaty. Kłopot z tymi, którzy ludzi niepełnosprawnych używają na scenie z mało szlachetnych powodów. Np. żeby otrzymać dodatkowe środki finansowe na realizację projektu, albo wydaje im się, że w ten sposób pogłębiają misję teatru - jego społeczne oddziaływanie, lub realizują filozofię „innego" - jedno z głównych założeń późnej ponowoczesności, albo po prostu szukają wątpliwego efektu inscenizacyjnego. Widziałem wiele takich przedsięwzięć, zawsze wzbudzały we mnie wątpliwości, jeśli nie zdecydowany opór. Wielokrotnie siedziałem na teatralnej widowni zażenowany pośród równie zażenowanej publiczności, obserwując ludzi, którym robi się krzywdę i upokarza się ich głęboko pod hasłem wyrównywania szans. Takich zabiegów nie ustrzegł się nawet Wydział Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST, realizując kiedyś egzaminacyjne etiudy swoich studentów. Zatem, rację miał prof. Gorecki! Ale, ale... Często wybitni aktorzy podejmują wspólne (z osobami niepełnosprawnymi) projekty po to, żeby zbliżyć się do ich świata, żeby pomóc im uwierzyć w siebie, stworzyć szansę współuczestnictwa w sztuce. Niejednokrotnie takie projekty prezentowane są na deskach prawdziwego teatru, z udziałem publiczności, która płaci za bilety. Niepełnosprawni „artyści" są zachwyceni. I tutaj z kolei rację miał Wilson!

Teraz parę słów o Ogólnopolskim Festiwalu Twórczości Teatralno - Muzycznej Osób Niepełnosprawnych Intelektualnie „Albertiana" organizowanym przez Fundację Anny Dymnej „Mimo Wszystko" oraz Fundację im. Św. Brata Alberta, którego finały już od kilkunastu lat odbywają się na dużej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego. Powie ktoś, że jest to getto (wewnętrzna terapia) dla ludzi okrutnie doświadczonych przez los. Nic podobnego. Wielokrotnie uczestniczyłem w krakowskich finałach. Nigdzie nie widziałem takiej radości, takiego podniecenia, takiego zaangażowania wykonawców z różnych grup teatralnych i muzycznych, występujących dla swoich kolegów (choć nie tylko!) na prawdziwej scenie, w prawdziwym teatrze. Cóż z tego, że mieli kłopoty ze słowem, z ruchem, z zapamiętaniem sytuacji. Byli wolni od stresu (choć tremę mieli jak zawodowi aktorzy!), nie musieli z nikim konfrontować swoich ułomności. To było prawdziwe święto i wielki sukces teatru. A przecież pamiętać trzeba, że prezentacje poprzedzone były żmudnymi przygotowaniami, wielogodzinnymi próbami, które same w sobie stanowiły terapię, a dodatkowo nastawione były na konkretny cel - prawdziwą premierę teatralną. Widać z tego, że ludzie niepełnosprawni czasami chcą być zrównani ze światem „zdrowych", a czasami wolą ze swoimi problemami pozostać pośród swoich. Dlatego nie ma jednoznacznej odpowiedzi: Gorecki czy Wilson. Wszystko zależy od taktu, kultury i wyczucia inicjatorów takich spotkań.

Powiedzą jedni: z jakiej racji zdrowi artyści zawłaszczają sceny, wykluczając z nich chorych i niepełnosprawnych? Odpowiedzą drudzy: z jakiej racji wprowadzać na sceny ułomnych artystów, którzy stanowią dyskomfort dla publiczności? Brakuje odpowiedzi. W „Wielorybie" jedna z aktorek zwraca się do publiczności: „Zobaczycie spektakl terapeutyczny. Ale nie będzie to terapia Krzysztofa Globisza, ona będzie dla nas i dla was!" I może to jest najważniejsze. Jeśli odrzucić ekstremalne przypadki bezsensownego (nad)używania ludzi niepełnosprawnych na scenach, rodzi się pytanie: czy jesteśmy na taką funkcję teatru przygotowani? I kto tak naprawdę potrzebuje terapii? Oni czy my?



Krzysztof Orzechowski
dla Dziennika Teatralnego
29 kwietnia 2017