Koralina w wyimaginowanym świecie ciemności

W każdej dobrej baśni dobro zwycięża zło, musi też być trochę grozy i dobrej zabawy. Tych elementów nie brakuje w sztuce Włodzimierza Fełenczaka, który na scenie Białostockiego Teatru Lalek wystawił spektakl "Koralina, czyli wojna o światy", na podstawie książki Neila Gaimana. Reżyser wyczarował w nim fascynujący świat

Tytułowa bohaterka jest odważną, nieco rozkapryszoną jedynaczką, dla której zapracowani rodzice nie mają czasu. Pewnego dnia Koralina odkrywa w swoim domu tajemnicze drzwi. Po przejściu przez nie nic już nie będzie takie jak dawniej. Koralina wchodzi w tajemniczy świat pełen sennych koszmarów i upiorów, musi w nim odnaleźć i uratować swoich prawdziwych rodziców. Na drodze spotyka przedziwne i straszne postacie. Atmosfera strachu sięga zenitu w scenie spotkania z drugimi rodzicami, którzy wyglądają jak zombie (ciekawe kreacje Artura Dwulita i Ewy Żebrowskiej). Początkowo pozornie zatroskana matka okazuje się upiorną wiedźmą, która przeraża nawet dorosłych. 

Sceny grozy łączą się z zabawnymi momentami, kiedy Koralina wpada z wizytą do zwariowanych emerytowanych aktorek - miłośniczek pudelków, stale wspominających swoją teatralną karierę. Panny Spink i Forcible, które grają Eliza Krasicka i Sylwia Janowicz-Dobrowolska swoimi rozmówkami przy herbatce rozbawiają publiczność do łez. Panna Spink, wróżąc z fusów herbacianych, widzi niebezpieczeństwo czyhające na Koralinę, daje jej więc zielony kamyk, mówiąc: "Może pomóc. Czasami przydaje się, gdy jest źle".

Sympatię widzów zdobywa także pan Bobo tresujący myszy (w tej roli Ryszard Doliński). Grająca Koralinę Łucja Grzeszczyk wypada bardzo wiarygodnie, potrafi dąsać się, cieszyć czy złościć dokładnie tak, jak robią to 11-letnie dziewczynki. Robi to w uroczy sposób, mimo że aktorka jest starsza od swojej bohaterki.

Spektakl zaskakuje różnorodnością wykorzystywanych technik teatralnych. Żywy plan aktorski przeplata się z planem lalkowym. Na scenie zobaczymy kukiełki, pacynki, maski. Ogromną pracę z aktorami wykonał Andrzej Komorowski, odpowiedzialny za ruch sceniczny. Myszy animowane przez aktorów ukrytych w mrokach sceny sprawiają wrażenie, że poruszają się same. Podstarzałe aktorki co raz wyprowadzają na scenę zabawne pieski. Koralina chwilami maleje do rozmiarów kukiełki.

I najmłodszym, i dorosłym widzom na pewno na długo zostanie w pamięci zachwycający koncert zespołu Mouse Band na zakończenie spektaklu. Na scenie mysie pacynki grają niewiarygodne solówki na fagocie, banjo, wystukują genialne rytmy na perkusji, popisują się mistrzowską grą na trąbce czy tubie.

Reżyser ze scenografką Joanną Braun, kompozytorem Czesławem Wrzosem i zespołem aktorskim stworzyli zaczarowany świat, w którym absolutnie wszystko może się zdarzyć.



Anna Kopeć
Kurier Poranny
8 czerwca 2011