Kowadło w głowie

Natalia Korczakowska tak jak Barbara Wysocka, Maja Kleczewska czy Michał Zadara wchodzi w świat opery, szukając możliwości ekspresji utraconych przez teatr, szans rozszerzenia wizji inscenizacyjnej z pomocą współczesnej muzyki

Pochodząca z 1978 roku kameralna opera Wolfganga Rihma to dla Korczakowskiej próba zmierzenia się z fenomenem postaci Jakoba Lenza, XVIII-wiecznego poety i teologa, którego choroba i szaleństwo stały się podstawą opowiadania Goerga Buchnera. Nie przypadkiem Lenz dopiero co był bohaterem spektaklu Wysockiej w Narodowym. Obie młode reżyserki czują, że tajemnica tej postaci to klucz do naszej współczesnej wrażliwości. Lenz zadaje przecież pytania o sztukę i naturę, umiar i rozpad, jedność w wielości, Boga i śmierć, sen i jawę. Na scenie kanał orkiestrowy odkryty jest tylko w połowie, muzycy i dyrygent odbijają się w kompozycji czarnych kryształów. Ich nieregularne krawędzie, czubki i wypolerowane boki, kryjące drzwi do rozświetlonych pokoików wewnątrz, dają wyobrażenie gór, a jednocześnie są zapisem duszy ukrytej w ciele Lenza.

Bohater pije wodę rozlaną na rozłożonej na podłodze folii, śpiewa jakby niedokończone arie pośrodku modułów z wysuszonych traw.

Partię Lenza śpiewa niemiecki baryton Holger Falk. Nie uwierzyłem w pierwszej chwili, że to nie aktor, a śpiewak. Ma nadświadomość i dystans, jak aktorzy Castorfa, Schleefa czy Purchera. Ręka przylepia mu się do pleców, śpiewa i melorecytuje w skręcie ciała. Głos ma w sobie frapującą matowość, podkreślającą odrębność tej postaci. Wszystkie działania Falka są naturalne - drgawki, błąkanie się po scenie.

Chyba rozumiem, co Korczakowska - zawsze przykładająca wielka wagę do fonosfery swoich teatralnych widowisk - usłyszała w muzyce Rihma. Niestandardową wizję muzycznego szaleństwa. Zamiast wiru dźwięków, chaosu, kotłowania się brzmień mamy prawie ascezę. Szarpanie strun trzech wiolonczel, piski obojów, tupot odległych bębnów. Schizofrenia Lenza jest kapaniem wody w głowie, oddechem i najstraszniejszym ze wszystkich dźwięków - waleniem młotkiem w kowadło (muzycy z kanału orkiestrowego zakrywają sobie wtedy uszy, ale Lenz i my musimy to znieść i zrozumieć). Nieczysta muzyka Rihma wywołuje tematy, których Lenz nie może się pozbyć.

Niemal na tej samej zasadzie, od niechcenia, niepozornie włażą na scenę przeciągane przez maszynistów sielskie winiety z niemieckimi chłopami, obrazki rodzinne, ale i szóstka dopisanych postaci - Napoleona, Kalibana, Chrystusa, Czerwonego Kapturka, Gagarina i Goethego. Sześć głosów, które wyrażają wewnętrzny świat Lenza. Chór wariatów pseudonimuje majaczenia, lęki i pragnienia bohatera. Lenz nie jest od arii - on zdaje się, śpiewa wszystko za wszystkich. Orkiestra i chór, głosy dzieci - to wszystko jego dzieło, jego skomplikowanie.

Falk może i woła o pomoc, zastanawia się: "co jest moim obrazem z głowy, a co przychodzi ze świata". Jednak cały czas bada rzeczywistość. Pyta, czym jest "głos, który krzyczy po całym horyzoncie". Coś się w nim zapętliło, zamknęło. I mimo pozornej wszechmocy, panowania nad czasem, duchami i odpowiedziami Boga, z tej pułapki nie ma wyjścia. Symbolizuje to obraz czwórki chłopców głaszczących dwa złączone ze sobą sarnie zady, pamiątka po istocie, której nie było albo zapadła się w swoim sobowtórze. Oberlin - bas Jacek Janiszewski, i Kaufmann - tenor Daniel Kirch nie potrafią pomóc Lenzowi, bo przecież zmusiliby pomóc sobie. Bohater jest w końcu tylko hiperbolą naszych lęków i obsesji.

Wraca typowy dla Korczakowskiej motyw dręczenia dziecka: Ojciec (Krzysztof Wakuliński) karze pasem małego Jakoba, który nie nauczył się lekcji. Szloch Lenza będzie jak efekt zaciętej płyty - bo tyleż w końcu oznaczają jego powtórki słowa "konsekwentny". Nie dowiemy się, czy człowieczeństwo oznacza pozorną integralność, czy nieustanny rozpad. Korczakowska nie mogła wybrać żadnej z opcji. I dobrze. Niesamowity, chorobliwie piękny wieczór w Operze.



Łukasz Drewniak
Dziennik Gazeta Prawna - dodatek Kultura
30 maja 2011
Spektakle
Jakob Lenz