Krajobraz bardzo odległy

Filozof pytał: "Czyż białe nie jest to, co usuwa ciemności?" Wszystkie kolory "Trylogii letniskowej" są tak białe - Piccolo Teatro di Milano w Krakowie.

Najpierw, od lewej, na blacie drewnianego stolika - letnie półbuty z zamszu koloru wiewiórki liżącej orzecha w lepkich cieniach sierpnia. Dalej - biel getrów, mięsista jak runo, i cięte w kolanach karmazynowe spodnie z pięcioma obleczonymi karmazynowym suknem guzikami na udzie. Jeszcze dalej - upstrzona poziomkowym piaskiem kość słoniowa kamizelki, skulona biel rękawa jedwabnej koszuli na ręce zwisającej bezwładnie i nieruchome palce tuż nad sceną. Wreszcie prawa krawędź obrazu - na oparciu ogrodowego krzesła wyjęta z popiołów czerwień surduta w kwiaty, których już nie sposób rozpoznać. I coś jeszcze. Plama fioletu - cień na powiece pod ciemnymi szkłami drucianych okularów. Jeszcze? 

Nie da się więcej. Pełna kroniką inscenizacyjnie nieomylnych detali, z których ulepiony jest Ferdinando - postać, co w ogrodzie rankiem, w południe albo letnim zmierzchem śpi z nogami na blacie drewnianego stolika - musiałaby być nieskończonością. Tak, w "Trylogii letniskowej" Carlo Goldoniego, w Piccolo Teatro di Milano przez Toniego Servillo wyreżyserowanej i w poniedziałkowy wieczór na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego pokazanej, jeden nieruchomy Ferdinando jest nie do ogarnięcia. A cóż dopiero cała reszta?! 

Gdzie pozostałe czternaście postaci tego piętrowego, dla jednych udanego, dla innych fiaskiem zakończonego romansu z finansowym krachem w tle? Barwy ich szat - popiele, beże, zielenie traw i malachitów, szarości, błękity, biele, brązy, rudości, fiolety, żółcie, spłowiałe desenie na ścianach domostw, całe to na scenie przez trzy i pół godziny falujące widmo światła. Kroje sukien i surdutów, kształty lasek, sygnety, pierścienie, nici, guziki, klamry i tasiemki butów, koronki, kapelusze, sakwojaże, chustki, talie kart, dekolty, plisowania, kołnierze i miękkością mchu miękkie, oliwkowe rękawiczki na dłoniach nieszczęsnej Giacinty, która w imię ekonomicznego rozsądku postradała miłość... 

Dużo tego, lecz i tak wciąż jeszcze żałośnie mało. Bo gdzie aktorstwo - te czterdzieści odcieni zapętlających się namiętności, te nieprzeliczone nici gestów kruchych i mocnych, te zawrotne kroje intonacji, te guziki nagłych wybuchów i koronki równie nagłych cisz, te sukna twarzy, z których czytać można niczym z hieroglifów, czyli bez nadziei odczytania wszystkiego? I gdzie światła - blaski poranków, popołudni bądź zmierzchów sierpniowych, blaski nieomylne, co z kształtów wszelkich wyciskają grę cieni, której tajemnych zasad nigdy nie pojmiesz? Wreszcie gdzie sekret sekretów - milcząca obecność nieogarnionego horyzontu i słońca dyskretnego, co jest jak monstrualna kula żółtej mgły? Co powiedzieć zwłaszcza o nich? 

Tu dopiero tkwi nieskończoność prawdziwa - cała pyszna nieuchwytność Piccolo Teatro, któremu bogini Melpomena oszczędziła głupoty doraźności scenicznej. Czy muszę mówić, jak nieprzyjemne nędze publicystyczne z tej starej opowiastki o krachu miłości w świecie krachu finansowego wyciśnięto by dziś w ansamblach nadwiślańskich? Czy koniecznie trzeba streszczać sceniczny krajobraz "Trylogii letniskowej" w naszej ojczyźnie ledwo dyszących finansów i widm komorników, snujących się po domach i fabrykach? 

W mediolańskim ansamblu Giorgio Strehlera jest tylko teatr. Teatr dla nas już dziś niemożliwy. Nieogarniony horyzont na tyłach sceny nie ma antenata w świecie za wrotami teatralnego gmachu Piccolo. Horyzont, jego milcząca obecność, jego wielkoduszność -jest wyłącznie stąd, z iluzji. Tylko tu, między pierwszą a ostatnią kurtyną, trwanie jego... Wielkoduszność? Owszem. 

W seansie Servillo jest bowiem tak, jakby cały świat przedstawiony, cały oszałamiający, nieuchwytnie spójny krajobraz barw, kształtów, twarzy, gestów, głosów i świateł - właśnie z horyzontu się wykluwał na chwilę za milczącym przyzwoleniem horyzontu. Tak pulsuje teatralność czysta. Filozof pytał: "Czyż białe nie jest to, co usuwa ciemności?" Wszystkie kolory "Trylogii letniskowej", wszystkie kolory kolebiących się w niej namiętności, w ostatecznym rachunku są przez trzy i pół godziny - właśnie tak białe. A w finale wolno wracają w horyzont. On zawsze gaśnie ostatni.



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
10 czerwca 2009