Kresowe nostalgie w krzywym zwierciadle

Twórcy spektaklu "Dwanaście stacji" w Starym Teatrze nieudolnie budują świat konkurencyjny wobec poematu Tomasza Różyckiego.

Spektakl przygotowany przez dwójkę bardzo młodych artystów: czeską reżyserkę Evę Rysovą i studenta dramaturgii PWST w Krakowie Mateusza Pakułę jest próbą "przepisania" utworu ma język sceny. Próbą ambitną, bo "Dwanaście stacji" to poemat nawiązujący do staropolskiej gawędy, pełen dygresji, ujęty w charakterystyczną, czasem spowolnioną, czasem galopującą narracją. Siła "Dwunastu stacji" tkwi wszakże w słowie, a twórcy przedstawienia na siłę szukali alternatywnego wobec tekstu scenicznego języka. 

Pomysł opowiedzenia "Dwunastu stacji" w teatrze mimo, że karkołomny, wydawał się jednak trafiony. Dramatycznej konwencji sprzyjał dziwaczny temat - szalona, patriotyczna misja mieszkających na Śląsku Opolskim emigrantów ze wschodu. Przeprowadzona wśród "swojaków" kwesta miałaby wesprzeć remont kresowego kościółka w parafii w Glinianach. Przysłowiowe dobre chęci mieszają się z groteskowym marzycielstwem, tęsknota z absurdem - przekazaniu pieniędzy powinno towarzyszyć spotkanie prezydentów Polski i Ukrainy, a nawet wizyta samego Ojca Świętego.

Język Różyckiego jest jak snująca się opowieść sienkiewiczowskiego Zagłoby, brzmi nostalgicznie jak niektóre księgi "Pana Tadeusza", do których poemat opolskiego autora był porównywany. Osobliwościom przestawionego świata autor przygląda się nie bez rozbawienia, ale ze zrozumieniem i miłością. Pojawia się Babcia (Lidia Duda), arcymistrzyni w kresowej sztuce lepienia pierogów, jest spiritus movens szalonej wyprawy, dziarska sybiraczka Ciotka Malwinka (zanadto szarżująca w tej roli Urszula Kiebzak), czy oderwany od rzeczywistości Pan Antonów (doskonały Andrzej Hudziak) - odpowiedzialny za nielegalną produkcję tajemniczych napitków. Mamy tu do czynienia ze zbiorowiskiem ludzi wytrąconych ze swoich orbit, mocą historycznych rozstrzygnięć wyrwanych z naturalnego środowiska. A także żyjących sprawami, które przeminęły, i światem, którego nie ma.

Spektakl "Dwunastu stacji" gubi jednak to, co w utworze Różyckiego najbardziej wartościowe, swoiste. Twórcom zabrakło właśnie czułości i zrozumienia. W przedstawieniu przeważa ton ostrej groteski, wręcz prześmiewczej karykatury. Malownicza galeria postaci staje się zbieraniną zbzikowanych oryginałów, wyprawa na wschód - kuriozalną operacją, nabrzmiewającą absurdem wraz z każdą kolejną "stacją". Zupełnie nieprzekonujący jest Wiktor Loga Skarczewski w roli obarczonego misją Wnuka. Manifestuje zaskakującą skromność aktorskich środków, nie bardzo wiadomo kogo, i dlaczego gra. 

Znikają rodzajowe drobiazgi, z pietyzmem odnotowane przez poetę obyczajowe szczegóły. Wielce nietrafione wydaje się wplecenie w opowieść wątków ukraińskiego folkloru - środowisko kresowych emigrantów wzrusza się przy zdecydowanie innym repertuarze. Ten efekt drażni i budzi podejrzenia, że autorzy spektaklu niezbyt dokładnie odrobili zadanie z historii. 

Wielkim dysonansem jest symboliczna scena zagłady, kiedy w tekście poematu pojawiają się mrówki. Nie są, jak u Mickiewicza, katalizatorem miłosnej sceny. U Różyckiego, najazd czerwonych mrówek na czarne, to metaforyczna opowieść o zagładzie świata, do którego tęsknią bohaterowie. Jeden z najważniejszych i najbardziej zachwycających poetycko fragmentów "Dwunastu stacji" w przedstawieniu sprowadzony został do techno-łomotu i nieartykułowanych wrzasków.



Justyna Nowicka
Rzeczpospolita
25 stycznia 2010
Spektakle
Dwanaście stacji