Król Lear bierze się za bary z Szekspirem

Z Mariuszem Saniternikiem, odtwórcą roli króla Leara w spektaklu wyreżyserowanym przez Krzysztofa Jasińskiego, którego premiera odbędzie się jutro o godz.19 w Teatrze STU, rozmawia Joanna Weryńska

W jaki sposób zbudował Pan postać króla Leara? 
To budowanie nadal trwa i nigdy już się dla mnie nie skończy. Tak jak Krzysztof Jasiński "marmolił" się z tym tekstem przez 20 lat, tak ja teraz będę się "marmolił" z nim do końca życia. Ten mój król Lear będzie się zmieniał wraz ze mną. Im będę starszy, tym bardziej on będzie we mnie coraz bardziej ewoluował.

Co w tej sztuce takiego jest, że wzbudza taki niepokój?
Wszyscy znamy dobrze jej treść. Problem w tym, że jak się wziąć z tym Szekspirem za bary, to staje się on taką psychoanalityczną kopalnią. Przygotowując się do roli Leara, szukałem odpowiedzi na pytanie "Dlaczego człowiek postępuje w życiu tak, a nie inaczej?". Tyle że odpowiedzi jest tyle, ilu psychoanalityków. Sztuka polega na tym, żeby znaleźć tę właściwą. Na którejś próbie powiedziałem sobie, że jeśli rozwiążę tę zagadkę to skończy się świat. 

Miał Pan taki moment, że chciał Pan zrezygnować?
Nie. Choć w pewnym momencie czułem się, jakby mnie to wyzwanie przytłaczało. Najgorsza była chwila, kiedy sam chciałem reżyserować spektakl. Długo musiałem dochodzić do tego, żeby nie bruździć Jasińskiemu. Ale i tak uważam, że dobrze nam poszło, bo przez cztery miesiące przygotowań do tej premiery tylko raz skoczyliśmy sobie do gardeł. Przyznam się szczerze, że praca nad tą rolą mnie zaskoczyła. Po 30 latach w tym zawodzie wydawało mi się, że nie będzie ona dla mnie takim obciążeniem psychicznym. A jest.

Czy w takim razie można powiedzieć, że Lear jest Pana rolą życia?
Nie. Każda rola taka dla mnie jest, bo każda skłania mnie do myślenia i zmusza do wiecznego kopania w literaturze. Całkiem inaczej niż kiedyś, gdy pracowałem jako robotnik. Od 6 rano do 14, a potem piwo, obiad, kolacja, telewizja... I tak się stygło. W teatrze praca nigdy się nie kończy, ale mam świadomość, że wiem więcej. I o tę wiedzę jestem szczęśliwszy.Albo i nie. Sam nie wiem.

Krakowscy aktorzy rozbierają się do rosołu

Jak z robotnika stał się Pan aktorem?
Na Śląsku, gdzie się wychowywałem, istniała grupa ludzi, zajmująca się amatorsko teatrem. Jednym z nich był Mieczysław Niedźwiedzki, który prowadził taki amatorski teatr poezji "Poeton".Ten nasz teatr dostał kiedyś zaproszenie na festiwal do Rzeszowa. Pojechałem z nimi, ale zaraz po przedstawieniu musiałem wracać, żeby następnego dnia stawić się w pracy. Na dworzec odprowadzili mnie koledzy z teatru. Siedząc w przedziale czułem, że coś mnie dławi. Nie mogłem pogodzić się z tym, że oni wszyscy tam zostają, a ja muszę wracać. I zdałem sobie sprawę z tego, że mój świat to teatr, a nie plac budowy.

Nie żałuje Pan tej decyzji?
Nie. Choć zawód aktora to jest nieprawdopodobna odpowiedzialność. Uświadomiłem to sobie, kiedy pojawiłem się w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Próbowaliśmy "Jak wam się podoba" Szekspira. Wchodziłem w jakieś zastępstwo. Nudziłem się, jak to młody człowiek. Zacząłem sobie nucić pod nosem - "co ja robię tu, co ja tutaj robię". Kiedy usłyszał to stojący obok z psem, już nieżyjący, aktor Eugeniusz Wałaszek, szepnął do mnie: "Wyjdź w kulisy". Tam biały ze złości powiedział: "Jak jeszcze raz wejdziesz na scenę i nie będziesz wiedział, po co na niej jesteś, to cię poszczuję moim psem". Było to komiczne, bo ten pies był bardzo niepozorny.Ale ta jego uwaga była dla mnie odkryciem.

A dlaczego od lat wędruje Pan od teatru do teatru, grając gościnnie w różnych miastach?
Naturę mam taką hardą, że nie z każdym mi jest po drodze. To powiedzenie dokładnie oddaje całą moją drogę życiową i zawodową.



Joanna Weryńska
Gazeta Krakowska
15 października 2010
Spektakle
Król Lear