Kruchość naszej pamięci

Czy w momencie, gdy zaczyna brakować słów, teatr może stać się alternatywą do wypowiedzenia najbardziej bolesnych przeżyć? „Wszystko o mojej matce" w reżyserii Michała Borczucha daje zdecydowanie twierdzącą odpowiedź na to pytanie.

Spektakl jest opowieścią Michała Borczucha i Krzysztofa Zarzeckiego o ich własnych matkach, które przegrały nierówną walkę z rakiem. Matka Borczucha zmarła, gdy miał 7 lat, zaś matka Zarzeckiego – gdy ten był w klasie maturalnej. „Wszystko o mojej matce" jest więc delikatną i misternie tkaną pajęczyną, na którą składają się strzępy wspomnień dziecka oraz młodego dorosłego.

W chłodnej teatralnej przestrzeni na scenie pojawia się tylko kilka prostych, betonowych brył. Jedyne rekwizyty, które tą wspomnianą przestrzeń jakkolwiek ocieplają i oswajają, jest toaletka, kanapa oraz krzesła. W pewnym momencie widzom zostaje przedstawiony również portret matki, ustawiony na środku sceny, jednak nie wywołuje on żadnych głębszych emocji. Nie powoduje wzruszenia i nie wywołuje sentymentu nawet u aktorów, którzy owszem - mówią o kobiecie, ale nie jest to ten sposób mówienia, jaki możemy sobie wyobrażać.

Cała sztuka zaczyna się dość...nieoczekiwanie. Widzimy pięć aktorek krążących po scenie. Ubrane i umalowane wedle mody rządzącej latami 80., rozmawiają między sobą, a raczej rzucają w przestrzeń fragmenty wypowiedzi dotyczących spraw życia codziennego. Co pewien czas da się wychwycić takie wypowiedzi, które są bliskie głębszym sentencjom.

Wspomnienia, z których zbudowany jest spektakl, mają to do siebie, że są spójne w większym lub mniejszym stopniu. Wszystko to oczywiście za sprawą zwodniczej i ulotnej ludzkiej pamięci. Zdjęcia, które są wyświetlane na jednej ze ścian też nie tłumaczą za wiele, ponieważ nikt tak naprawdę ich nie opisuje ani nie objaśnia. Widz jest zdany jedynie na swoją wyobraźnię i umiejętność połączenia pewnych faktów – może się jedynie domyślać tego, co zostaje mu przedstawione.

Zarówno aktor jak i reżyser występują w tym przedstawieniu osobiście, ale to, w jaki sposób są wykreowani, jest dosyć niecodzienny.

Borczuch po prostu karmi się jedynie niewyraźnymi wspomnieniami z dzieciństwa. To, co jest kreślone najgrubszą kreską w jego głowie, to dzień katastrofy w Czarnobylu – i nie chodzi tutaj o zazębienie się życia publicznego z prywatnym. Jest to po prostu jedyne konkretne wydarzenie, z którym związane jest konkretne wspomnienie – wspomnienie chorej matki leżącej na łóżku.

Zarzecki z kolei, jakby chciał ustrzec się bólu i rozdrapywania starych ran, szuka schronienia w metaforach. Wchodzi w rolę reżysera i usiłuje wymóc na aktorkach, aby nadały jego wspomnieniom jakikolwiek konkretny kształt – wymaga od nich, aby zbierały grzyby w wyimaginowanym lesie, gdyż jego matka była właśnie pasjonatką grzybobrania.

Borczuch i Zarzycki są twórcami niezwykle świadomymi, dzięki czemu uzyskaliśmy sztukę do granic osobistą, niemal intymną, wyjątkową w formie i odbiorze. Obaj skupiają się nie tyle na własnych matkach i pamięci, ile na samych sobie – na własnych emocjach, na własnej twórczości i na sztuce w ogóle.

We „Wszystko o mojej matce", które jedynie pozornie odwołuje się do najbardziej przejmującego dzieła Pedro Almodóvara, chodzi nie o odtwarzanie wizji filmowej, ale o ukazanie niemożności opowiedzenia o bliskich, o odejściu, o emocjach i o wspomnieniach. Chodzi o ludzką pamięć i jej nadzwyczajną kruchość, o jej nietrwałość i o to, jak ona poddaje się temu, co przeżywamy. I chodzi o jeszcze jedną, bardzo ważną rzecz – o nieumiejętność wzruszenia się. Bohaterowie się z tym wzruszeniem zbierają, chcą go doświadczyć, a jakby nie mogą po nie w żaden sposób sięgnąć.

Mało jest w Polsce sztuk, które chwytałyby człowieka za serce w taki sposób, jak ta realizacja.



Weronika Kot
Dziennik Teatralny
17 kwietnia 2020
Portrety
Michał Borczuch