Krum wieku średniego

Czy da się opowiedzieć trudny moment kryzysu wieku średniego w życiu mężczyzny i nie zrobić z tego kolejnej komedii niskich lotów, a z drugiej strony nie przytłoczyć ciężarem patosu? Da się. Zdecydowanie. Ma to miejsce w przypadku spektaklu „Krum" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego wystawianego na deskach Nowego Teatru w Warszawie, ukazującego taką właśnie historię.

Tytułowego Kruma (Jacek Poniedziałek) poznajemy w chwili, gdy dowiaduje się on, że jego Matka (Małgorzata Rożniatowska) odeszła. Na wiszącym nad sceną ekranie widzimy jak rozpacza po jej stracie i prosi o jej wskrzeszenie, aby mógł „poprawnie" się na to przygotować. To życiowe nieprzygotowanie, przegapianie momentów okaże się znaczącym elementem jego osobowości.

W kolejnej scenie, która przenosi nas już z ekranu na plan żywy, widzimy miejsce przypominające poczekalnię na lotnisku lub dworcu z lat 90. (scenografia: Małgorzata Szczęśniak). W przestrzeni tej bohater znajduje się przez cały czas trwania tej historii. Nawet, gdy jest ona zmieniana w pokój czy sypialnię poprzez przesunięcie rekwizytów, bazowa konstrukcja, w której widzimy dworcowe drzwi, okna i rzędy foteli, pozostaje niezmienna. Tutaj właśnie, niejako drugim rozpoczęciem tej historii jest chwila, gdy Krum powraca do rodzinnego miasteczka, jak sam głośno oznajmia, jedynie z walizką brudnej bielizny. Zawodzi tym samym nadzieje nie tylko swoje, ale i Matki, która wierzyła, że jej dziecko osiągnie sukces. Moment ten kojarzy się z przedwczesnym powrotem Rosie – bohaterki spektaklu „To wiem na pewno" w reżyserii Roberta Czechowskiego w koprodukcji Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze i Teatru im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze - z podróży po Europie będącej tzw. gap year. Ale inaczej zaskakuje rodziców nagły powrót i brak sukcesu osoby u progu dorosłego życia, a inaczej mężczyzny w wieku lat czterdziestu. Wrócił on jednak z pomysłem na siebie – będzie pisarzem. Chwila, w której wypowiada te słowa, sprawia, że późniejsze wydarzenia trudno zdefiniować jednoznacznie jako prawdziwe.

Pozornie bowiem życie w miasteczku zdaje się toczyć swoim zwykłym rytmem. Krum spotyka znajomych, rozmawia z nimi, koleje losu przeplatają się. Teoretycznie bierze w tym wszystkim udział, teoretycznie też wygląda to jak retrospekcja wydarzeń sprzed śmierci Matki. Często jednak przedstawiane sceny mają tak absurdalny wymiar, że trudno uwierzyć w ich realność. Jak choćby wtedy, gdy w tym samym czasie widzimy trzy różne łóżka, a na każdym z nich znajdują się inne postacie, które zdają się nawzajem nie słyszeć, ale na które bohater patrzy i których wszystkich naraz wysłuchuje. Wygląda to jak szkic wydarzeń. Krum jest wówczas obok, niczym autor-demiurg, który tylko je kreuje. Jednocześnie kojarzą się one z jakimś totalnie abstrakcyjnym snem lub zniekształconymi przez zawodną pamięć wspomnieniami, które nakładają się na siebie.

Co znamienne – Krum niemal nie podejmuje żadnych działań, choć stwarza takie pozory. W którymś momencie zdaje się, że wszyscy, oprócz niego, coś już osiągnęli – na przykład pozakładali rodziny. Niektórym nawet osobiście znacząco w tym pomógł (tutaj powstaje pytanie: czyż nie taka jest rola autora/pisarza, aby kreować czyjś los?). W swej indolencji tkwi jednak w poczekalni życia z nadzieją, że to „właściwe" w którymś momencie w końcu się zacznie. Nie dziwi więc jego przeraźliwa rozpacz z powodu straconego czasu, którą słyszymy w otwierającej scenie. Zdaje się ona rezonować z brzmieniem utworu „Time" zespołu Pink Floyd, w szczególności zaś z fragmentem, w którym słyszymy: „Aż pewnego dnia orientujesz się, że dziesięć lat przeleciało/ Nikt ci nie powiedział, kiedy zacząć biec – przegapiłeś sygnał startu" (tłum. A.K.).

Ale też historia Kruma to nie tylko rozpaczliwe pragnienie cofnięcia czasu i analiza scen z życia czy też scenariuszy możliwych/niespełnionych, charakterystyczna dla człowieka w średnim wieku. Absolutnie nie! To przede wszystkim porywająca tragikomedia, która niejednokrotnie rozbawia widzów do łez genialnymi dialogami z pogranicza absurdu, okraszonymi osobliwym tańcem i perfekcyjnie dobranymi do postaci kostiumami. Za przykłady niech posłużą tu choćby widoczny w pierwszej scenie kowbojski styl Kruma - podkreślony charakterystycznym kapeluszem z zagiętym po bokach rondem i krawatem bolo zamiast tradycyjnego czy nawiązujący do stylistyki klubów nocnych z lat 80. strój Dupy (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) – składający się z lateksowej sukienki i nałożonych na ramiona pasków z ćwiekami.

To także kalejdoskop osobowości wykreowanych i zagranych (przez wszystkich aktorów bez wyjątku!) po prostu wybitnie. Postaci te mają świetnie dobrane imiona. Przykładowo: niektóre z nich kojarzą się dość jednoznacznie, jak Truda (Maja Ostaszewska) – dawna miłość Kruma czy wspomniana już Dupa – koleżanka Trudy, mająca problemy ze znalezieniem miłości, lub też Taktyk (Marek Kalita) – mężczyzna przeciętny do bólu, kojarzący się ze stereotypowym urzędnikiem. Ale są tu także takie mniej (z pozoru) jednoznaczne, jak Cica (Magdalena Cielecka) – uosobienie kobiety światowej, której imię jednak jest wymawiane w ten sam sposób, w jaki zostało napisane. W języku polskim brzmi to dość podobnie do wyrazu oznaczającego silne pragnienie, najczęściej seksualne. Dookreśla to niezaprzeczalnie charakter tej właśnie bohaterki.

„Krum" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego jest spektaklem idealnie wyważonym – tu nie ma ani elementów zbędnych, ani przytłaczających – czy to w snutej opowieści, czy w uzupełniających ją projekcjach (realizacja: Paweł Łoziński), muzyce (autor: Paweł Mykietyn) i światłach (autorka: Felice Ross).

To jest po prostu teatralna uczta - doświadczenie konieczne.



Agata Kostrzewska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
14 marca 2024
Spektakle
Krum