Krzyżacy: lekarstwo narodowe we wszystkich kolorach

- Mieliśmy świadomość, że nigdy jeszcze nie robiono w Polsce takiej produkcji - powiedział po latach Ryszard Ronczewski. Mało która premiera wzbudzała wśród publiczności podobne emocje. Na pierwszy, przedpremierowy pokaz "Krzyżaków" – 15 lipca 1960 r., w 550. rocznicę bitwy pod Grunwaldem – ściągnęły tłumy. Tydzień później rozpoczęła się gorączkowa walka o bilety na kolejne pokazy. Aleksander Ford, twórca superprodukcji, krótko cieszył się estymą. Musiał opuścić Polskę, a na obczyźnie popełnił samobójstwo.

W 1959 r. władze PRL postanowiły wykorzystać "Krzyżaków" z ich uproszczoną wizją historii jako polityczną demonstrację przeciw "odradzającemu się rewizjonizmowi niemieckiemu"
Reżyserię powierzono Aleksandrowi Fordowi, a przygotowanie scenariusza Jerzemu Stefanowi Stawińskiemu
Pierwszy polski supergigant historyczny został zrealizowany na zamówienie władz z okazji 550. rocznicy grunwaldzkiego zwycięstwa
Pierwszy publiczny pokaz filmu miał miejsce 15 lipca 1960 r. w łódzkiej Hali Sportowej. Łódzka. Na premierze pojawili się głównie miejscowi robotnicy
Oficjalna premiera filmu odbyła się 17 lipca 1960 r. w kinie Polonia w Olsztynie o godz. 15:30, z udziałem przedstawicieli władz państwowych i partyjnych
Film obejrzało 2 mln widzów w ciągu kilku miesięcy, 14 mln w ciągu pierwszych czterech lat, a ponad 32 mln do 1987 r. Równie dużą popularnością cieszył się w ZSRR, Czechosłowacji i Francji

Dla Aleksandra Forda "Krzyżacy" mieli być zarówno artystycznym krokiem w tył, jak i szansą na odzyskanie pozycji w branży. Jego wcześniejszy projekt, "Ósmy dzień tygodnia" oparty na opowiadaniu Marka Hłaski, nie przypadł do gustu Władysławowi Gomułce (oburzonemu sposobem, w jaki sportretowano polskich obywateli) i trafił na półkę, gdzie w zapomnieniu przeleżał ćwierć wieku, a reżyser znalazł się na cenzurowanym.

Na ekranizację książki Henryka Sienkiewicza pierwszy sekretarz spojrzał znacznie przychylniejszym okiem, widząc w tym szansę na słabo zawoalowany atak na naszego zachodniego sąsiada i podtrzymanie nastrojów antyniemieckich w kraju. Miał to być też dyskretny policzek wymierzony kanclerzowi RFN, Konradowi Adenauerowi, który pojawił się publicznie w krzyżackim płaszczu, co, jak stwierdzono, stanowiło część jego "kampanii przeciwko Polsce". W takiej nastroszonej politycznej atmosferze, przy wsparciu władz wietrzących szansę na osiągnięcie swoich celów, powstała pierwsza polska superprodukcja.

Jagiełło, bądź człowiekiem, rzuć chociaż skrzydełko

Zdjęcia rozpoczęto od sceny polowania na niedźwiedzia, na wypadek – jak żartował Mieczysław Kalenik – gdyby Zbyszko nie wyszedł z tej konfrontacji bez szwanku i należałoby znaleźć zastępcę. Muni, miś cyrkowy, został przywiązany do drzewa stalową linką i w leśnej gęstwinie miał oczekiwać, aż bohater zada mu cios gumowym oszczepem. Początkowo grzecznie grał swoją rolę, aż wreszcie, zirytowany i znudzony, przyłożył nieszczęsnemu Kalenikowi, zerwał się z uwięzi i uciekł, by zażyć choć chwilowej wolności. Aktor mylił się jednak, sądząc, że najgroźniejsze sceny ma już za sobą.

Kaskaderzy na planie należeli raczej do rzadkości, toteż każdy, kto chciał wystąpić w "Krzyżakach", musiał się liczyć przynajmniej z lekkimi obrażeniami ciała. Kalenik uczył się pilnie jazdy konnej, choć i tak nie uchroniło go to przed wypadkiem – rumak przewrócił się, łamiąc mu nogę (toteż przez jakiś czas aktora filmowano z jednej tylko strony, pilnując, by kamera nie uchwyciła gipsu). Nie był zresztą wyjątkiem - do szpitala co chwila trafiał jakiś poszkodowany w scenach batalistycznych statysta. Ale warto było zacisnąć zęby, jeśli nie ze wzniosłych artystycznych pobudek, to chociażby z finansowych. Aktorzy drugoplanowi za dzień zdjęciowy mogli zgarnąć ponad tysiąc, a "gwiazdy" nawet trzy tysiące złotych. "Przez krzyżackiego konia do własnego samochodu", mówiono, podnosząc się na duchu po kolejnym dublu.

Kusiły zresztą i inne korzyści. W czasach, kiedy zrobienie satysfakcjonujących zakupów spożywczych graniczyło z cudem, na plan filmowy zwieziono upieczone prosięta i cielęta, które filmowi rycerze krzyżaccy mieli spożyć podczas jednej z uczt. "Jeszcze przed kręceniem sceny statyści, a było ich tam ze dwie setki, rzucili się żreć to mięso, bo pachniało wspaniale" - wspominał w "Wyborczej" Ryszard Ronczewski, czyli komtur Henryk z Człuchowa. Tego ekipa nie przewidziała. Statystom wyrwano jedzenie z rąk, mięso trafiło do studia. Finał był nader przykry. "Kręcili dopiero trzeciego dnia, kiedy ono już woniało. Mówią do statystów: macie to jeść. Wybuchł bunt. Statyści, że do ust tego nie wezmą, bo śmierdzi. Musieli upiec jeszcze raz mięso" - dodawał.

Potem, podczas polskiej uczty, na którą przybyło poselstwo z zakonu, posiłki dla statystów były już z masy papierowej. Tylko przed Emilem Karewiczem – królem ze sztucznym nosem i w peruce – postawiono prawdziwego kuraka. "Podawano mi go do każdego ujęcia, a ujęć było sporo. Król nie mógł jeść napoczętego kurczaka, więc ciągle dostawałem nowego. Koledzy grający polskich rycerzy i Krzyżaków byli straszliwie głodni, bo kręciliśmy od rana, już sporo godzin. W brzuchach im burczało. W końcu jeden z Krzyżaków nie wytrzymał i powiedział: Ty, Jagiełło, bądź człowiekiem, rzuć chociaż skrzydełko" - wspominał w "Wyborczej".

Rycerz z zegarkiem

Niezależnie od starań ekipy i konsultantów w kwestii dbałości o szczegóły historyczne i realizacyjne, przez lata krytyka z lubością wytykała im kolejne błędy. Mówiono, że mistrz Ulrich von Jungingen, wygłaszając słowa "Czas do bitwy", zerka na zegarek, opowiadano o znikających, w zależności od ujęcia, mieczach, postaciach czy elementach garderoby, wyśmiewano widoczne w tle słupy wysokiego napięcia i przejeżdżającą w oddali ciężarówkę. Nie wszystkie te zarzuty są jednak prawdziwe. Część wzbogaca tylko otaczającą "Krzyżaków" legendę.

Tadeusz Czarnecki, asystent Forda, zapewniał, że w filmie nie widać żadnego samochodu ani drutów telegraficznych. Słupy były albo zamaskowane, albo powalane – przez co mieszkańcy Tczewa przez kilka dni mieli przerwę w dostawie prądu, ale wyrazili na to zgodę, skuszeni ideą poświęcenia się dla "większego dobra". "Prawdą jest natomiast, że na ręku jednego ze statystów kamera wypatrzyła zegarek, którego w żadnym wypadku nie powinien na planie nosić" - przyznawał Czarnecki w "Tygodniku Ciechanowskim".

Krytyka szła jednak dalej. Jednym z naczelnych wrogów filmu został Andrzej Wajda, urażony, bo wcześniej sam nosił się z zamiarem wyreżyserowania "Krzyżaków", ale nie dopuszczono go do projektu. Po premierze stwierdził, że rywal – godząc się na upolitycznienie dzieła i upraszczając jego wymowę – zaprzepaścił wszystko to, co udało się przez te wszystkie lata osiągnąć polskiej szkole filmowej.

Podobnego zdania był Zygmunt Kałużyński (choć i jemu obiektywny osąd zaburzały osobiste niesnaski – żona, Eleonora Griswold, zostawiła go dla Forda, z którym zaszła w ciążę. Krytyk był tak wściekły, że w ramach zemsty przez lata wysyłał im alimenty, mówiąc, że musi być ojcem dziecka, skoro urodziła je jego małżonka), określający film złośliwie "lekarstwem narodowym we wszystkich kolorach".

Niedługo cieszył się jednak Ford zasłużoną estymą. Niespełna dekadę później, po antysemickiej nagonce – reżyser urodził się w żydowskiej rodzinie jako Mosze Lifszyc – pośpiesznie opuścił Polskę ze świadomością, że prawdopodobnie nigdy już do kraju nie wróci. Przez jakiś czas tułał się po świecie, aż wreszcie osiadł w Stanach Zjednoczonych. Zmęczony smutną egzystencją na obczyźnie i kolejnymi zawodowymi niepowodzeniami, pogrążony w depresji, 4 kwietnia 1980 r. odebrał sobie życie.



Sonia Miniewicz
onet.film
17 lipca 2020