"Księżniczka czardasza" a rebours

Zapewne sporym zaskoczeniem dla przybyłych w przeddzień sylwestrowej nocy, 29 grudnia ubiegłego roku do Opery Śląskiej na premierę było przedstawienie "Księżniczki czardasza", w kształcie scenicznym zaproponowanym przez zespół realizatorów najnowszego przedstawienia operetki Kalmana.

Już od pierwszych chwil widać było, że jedynym elementem łączącym ten spektakl z premierą Księżniczki czardasza z 1989 r. autorstwa Stefana Szlachtycza (reżyseria, inscenizacja, projekt dekoracji, dialogi) na deskach bytomskiej sceny, był - nawiązujący do secesyjnych obrazów Gustava Klimta - plakat.

Zaciekawienie wzbudził zespół na czele z młodą reżyserką Pią Partum, mającą za sobą doświadczenie w pracy z Jerzym Jarockim, a zwłaszcza z Mariuszem Trelińskim w Teatrze Wielkim w Warszawie. W jakim stopniu specyficzny klimat spektakli teatralnych i operowych Trelińskiego zostanie przeniesiony do bytomskiej Księżniczki czardasza - było nie było do gatunku sztuki scenicznej, wobec którego dość konserwatywna grupa odbiorców ma sprecyzowane oczekiwania. Jeśli czardasz to ognisty, popisowy, z werwą wykonany przez tancerzy baletu, jeśli kochanie to na zabój, jeśli intryga to zabawna, jeśli kostiumy to strojne, szeleszczące falbanami, a jeśli sala balowa to żyrandole, aksamity, kanapy. Leje się szampan, intryga goni intrygę, chociaż czasem łza kręci się w oku, a i tak wszystko dobrze się kończy.

Tymczasem spektakl Pii Partum nie przyniósł żadnego z tych elementów. Na oświetlonej ledowym, niebieskim światłem scenie rozstawiono sporo rzędów plastikowych przezroczystych krzeseł (fakt, światło zostawiało na tworzywie ładne odbicia i refleksy), pomiędzy którymi rozgrywały się poszczególne sceny widowiska. Skoro jednak zapowiedziane zostały projekcje - ten zabieg wydawał się jak najbardziej sensowny, bo wypełnione kadrami filmowymi tło miało być dominującym elementem niektórych scen. Narastało więc oczekiwanie na chwilę, w której pojawi się projekcja i jaką będzie pełniła rolę w spektaklu.

By przekazać wrażenia, należy podkreślić rolę choreografa - Henryka Konwińskiego, w którego nocie zawartej w programie podkreślono fakt, że realizował z reżyserem Januszem Nyczakiem prapremierę światową Operetki Gombrowicza. Oczywiście doświadczenie tego artysty w produkcji współczesnych dzieł operowych i baletowych m.in. Prokofiewa, Ber-lioza, Kilara, Pendereckiego i Miliana) jest imponujące, z tym większą uwagą śledzono to, co działo się tego wieczoru w Operze Śląskiej. I tu zaskoczenie: najciekawsze okazały się sceny zawarte w zrealizowanym przez Wojciecha Pusia filmie video, który wypełniał - często dominował, ale przyciągał uwagę widzów. Na scenicznych deskach bowiem oglądaliśmy czardasza w wykonaniu... chórzystów. Ale jaki to był czardasz! Żeby odnieść się do tego wyczynu, należy koniecznie zaznaczyć, że bytomska Księżniczka czardasza był wytworem iście z Gombrowiczowskiej Ferdydurke, pastiszem, burleską, trochę karykaturą tego wszystkiego, co miłośnicy tej podkasanej muzy najchętniej oglądają.

Chciałoby się powiedzieć, jakie czasy, taka księżniczka, taki czardasz - nieudolnych tancerzy, potykających się o własne nogi, nie rozumiejących w ogóle tego, co przyszło im tańczyć. A szampan nie tylko lał się strugami, ale rozlewał wprost pod nogi tancerzy z wypadających tac z kieliszkami z rąk kelnerów. W końcu wszyscy tancerze - uczestnicy balu - polegli pokotem na podłodze. Taki taniec świętego Wita, jak chocholi taniec w Weselu. Nie ta epoka, nie ci uczestnicy balu, nie ta arystokracja, a jedyne co pozostało to sytuacyjne ąuipro qro, obłuda i wielka miłość - choć "bez miłości świat nic nie wart". Skoro wszystko takie poplątane i nie na miejscu, z przerysowanymi do granic absurdu postaciami księżnej Anhildy i księcia Leopolda Marii von Lippert-Weylersheim (szkoda tylko, że w głównie dialogowych, a nie śpiewanych partiach obsadzeni zostali Joanna Kściu-czyk-Jędrusik i Bogdan Kurowski, którzy poza karykaturalnym wyglądem i śladowymi dialogami i drobnym motywem muzycznym nie mogli zaprezentować się publiczności, ale z drugiej strony - tak zostały napisane te role przez Kalmana, trudno...), to propozycja Partum, Pusia i Konwińskiego stała się pastiszem naszych międzywojennych czasów Ordonki, do której wyraźnie nawiązano, siermiężnych teatrzyków i kabaretów. Ale sceny filmowe zrealizowane przez Wojciecha Pusia zachwycały swą ambiwalencją - z jednej strony przerysowaniem, bo nadnaturalnej wielkości postaci dominowały nad tymi znajdującymi się właśnie na scenie, ale te filmowe trzymały - przynajmniej początkowo - pozory pochodzenia z wyższych sfer, ale niestety z efektem końcowym podobnym jak na scenie.

W premierowym przedstawieniu wystąpili Aleksandra Orłowska (Sylvia Varescu), Łukasz Gaj (Edwin), Maciej Komandem (Boni Kancsianu), Adam Zaremba (Feri von Kerekes, Stasi (Leokadia Duży). W zaskakującym swoim ciepłem i oryginalnością epizodzie z dziewczyną ze skrzypcami wystąpiła Agata Maśnica. Zestawiając dość cukierkową (właściwą operetkom) treść, popisowe arie z tym co działo się na scenie - całą sferą wizualną i ruchową, realizatorzy wytworzyli sporą przepaść między tymi elementami przedstawienia. Ponadto wygłaszane z głębi sceny dialogi nie docierały do uszu widzów, co było irytujące w odbiorze spektaklu.

W sumie, akceptując przewrotną koncepcję anty-operetki, zabrakło spektaklowi dynamiki i nerwu, który porwałby publiczność. Nie stworzono też dobrych warunków artystom, którzy musieli przeciskać się między gęsto poustawianymi krzesłami, spełniającymi bliżej nie określoną rolę, poza tym, że służyły potykaniu się kolejnych wykonawców. Dysponująca ostrą barwą sopranu Orłowska w partii Sylvii Varescu nie wzbudzała ani sympatii ani współczucia, natomiast Łukasz Gaj nie zawsze potrafił sprostać głosowo wymagającym ariom.

Operetkowy eksperyment okazał się interesujący, ale z pewnością lepiej wypadł by ten zamysł, gdyby ta sama grupa realizatorów pokazała któreś z dzieł operowych, a nie szlagierową operetkę. Operetka bowiem to specyficzny gatunek, mający grono gorących wielbicieli kochających znane melodie, blichtr, przesadę, a nawet dość sztucznie wygłaszane przez śpiewaków dialogi. W operze dialogów w zasadzie nie ma, więc żeby i śpiewać i prowadzić konwersację potrzebne są specyficzne umiejętności, a tych u artystów bytomskiej sceny nie było.

Zauważyć jednak trzeba, że tego wieczoru orkiestrę Opery Śląskiej znakomicie poprowadził Rafał Kłoczko, który sprawował kierownictwo muzyczne nad spektaklem. I była to jasna, wielobarwna strona tego monochromatycznego (poza projekcją video) widowiska przepojonego czernią, granatem oraz papuzim strojem Księżnej i Księcia (uzupełnionym plastikowymi, wprost z pchlego targu przeciwsłonecznymi okularami, które pewnie miały jeszcze dobitniej podkreślić absurd sytuacji, której wszyscy byliśmy świadkami).

Tak skonstruowana Księżniczka czardasza chyba nie specjalnie spodobała się licznie przybyłej publiczności, bo po raz pierwszy od niepamiętnych premierowych przedstawień, nie było aplauzu zwieńczonego tradycyjnym standing ovation. Chyba nie takiej Księżniczki... się spodziewano. Ale może trzeba się przyczaić to tego, że nie tylko spektakl teatralny czy operowy mogą podlegać takim interpretacjom, bo w końcu operetka też dziełem scenicznym jest. A jak zostanie przyjęta, to tylko kwestia poszukania może jeszcze ciekawszych, bardziej przekonujących rozwiązań. Dla Pii Partum - reżyserki już utytułowanej - "Księżniczka czardasza" była debiutem operetkowym. I pokazała, że nie jest to gatunek, który polubiła. Zabrakło pomysłu na to, by zgodnie z założeniem powstała anty-operetka, ale do tego musiałoby być coś więcej. W przedstawieniu najlepsze okazały się barwne filmy video Wojciecha Pusia, które wnosiły świeże spojrzenie na tradycyjną operetkę, szkoda że nie były kontrapunktem dla akcji scenicznej lub komentarzem, ale tyko wzmocnieniem zamysłu. Na szczęście znakomicie zrealizowanego. Piękne zbliżenia i detale odrywały na chwilę od scenicznej szarości i bezładu. A księżniczka i tak spadła z konia...



Wiesława Konopelska
Śląsk
5 marca 2018
Portrety
Pia Partum