Kultura po führerze

"Macabra Dolorosa" to stworzona przez Pawła Szarka (reżyseria i dyrekcja muzyczna) oraz Katarzynę Chlebny (scenariusz i wykonanie) tragedia, której treść stanowi komedia, jaką media czynią z pierwotnej tragedii dzieciobójstwa. Ze względu na trudną składnię tego twierdzenia, spróbuję prościej: dzieciobójstwo jest samo w sobie tragedią, różnie motywowaną, różnie tłumaczoną, ale zawsze - tragedią.

Medialne show, jakie mieliśmy okazję oglądać (lub nawet: w jakim niektórzy mieli okazję uczestniczyć) przy okazji Katarzyny W., jest komedią, sprowadzeniem tragedii do farsy. Ale ów proces, w którym tragedia ulega trywialnemu urozrywkowieniu, sam w sobie jest tragiczny. To tragedia innej jakości niż pierwotna tragedia dzieciobójstwa; w odróżnieniu od niej, jest to tragedia bliska widzowi, zachodząca w obrębie jego doświadczeń kulturowych.

Przeciwstawne kategorie bliskości i odległości, uczestnictwa i alienacji wydają się kluczowe dla tego spektaklu. Grana przez Katarzynę Chlebny główna, bezimienna (w swej wieloimienności) postać z początku jest radykalnie Inna, obca, odpychająca w swej potwornej aparycji, z białą karnacją naznaczoną czarnymi jamami ust i oczu, które nic nie odzwierciedlają, tylko chłoną. Inauguracyjna kakofonia i kaskada stroboskopowych świateł pogłębiają to wrażenie. Z czasem, powoli, postać zdobywa sympatię widza - choć widza szczególnego, modelowego, który jest w stanie zdekodować trudny i różnorodny przekaz. Taki odbiorca odczuwa narcystyczną przyjemność płynącą z rozpoznania adaptowanych utworów, zajmuje pozycję tego, który wie, zna, poznaje. Podobnie, wraz z aktorką, śmieje się z wyciągniętych na scenę widzów, których niestosowność (w ubiorze, zachowaniu) staje się podstawą do uszczypliwych docinków. Znów widz modelowy, dobrze ubrany i wychowany, odczuwa przyjemność, bo ciężko o przyjemność porównywalną z (bezpiecznie utajonym) współszyderstwem. Interakcja z publiką znosi dystans i w końcu zbliżamy się do bohaterki, zdobywa ona naszą sympatię, a gdy podczas finału widzimy łzy płynące po jej twarzy, gdy śpiewa "Seemann" Rammsteina, współczujemy jej. Ale przecież - orientujemy się już po spektaklu - nasze współczucie objęło dzieciobójczynię; ale przecież nasze zadowolenie stąd się wzięło, że dopasowaliśmy się do wymogów sformalizowanej wysokiej kultury.

Mimo rezygnacji z realistycznej poetyki, teatr naśladuje tu życie, ale życie w medialnym wydaniu: pokawałkowane, fragmentaryczne, nieliniowe, żądne sensacji i rozrywki. Spektakl przybiera rozmaite formy - piosenki, konfesji, satyry, gry ciałem, wszystko to jednak formy bardzo medialne, ulubione przez kolorową prasę i internetowe portale. Zresztą, spodziewając się krzywego zwierciadła, dekonstruującego mechanizmy popkultury i bezrefleksyjnej konsumpcji sensacji w jej obrębie, media - często te same, które wcześniej rozpisywały się o "mamie Madzi" - okrzykiwały "Macabrę Dolorosę" dziełem obrazoburczym, żerującym na ludzkiej tragedii. Oddawały tym samym treść przedstawienia, ale nie jego sens, który przecież nie musi być z treścią tożsamy. Zresztą postać Katarzyny W. nie jest centralna dla sztuki. Być może pewne ramy kompozycyjne tworzy Magda Goebbels, żona ministra propagandy III Rzeszy, która wiosną 1945 roku schroniła się w bunkrze Hitlera, gdzie popełniła samobójstwo, wcześniej podając truciznę swoim dzieciom. Jednak Katarzyna Ch. wciela się w rozmaite postaci, świetnie ukazując przy tym swój aktorski talent, w istocie jednak odgrywa postać archetypową, która posiada rozmaite konkretne (choć w kontekście spektaklu jednak silnie abstrakcyjne) aktualizacje. Motyw Katarzyny W. jest więc o tyle wyraźny, o ile jest powszechnie rozpoznawalny. Nie każdy zna grecką mitologię lub historię III Rzeszy, każdy jednak (a przynajmniej większość, ta tragiczna większość) rozpoznaje nagłówek "Teraz mam czas na swoje pasje".

Jak głosi tytuł, główny trzon przedstawienia stanowią piosenki. Ich wykonanie cechuje pewien minimalizm. Na scenie pojawiają się dwa instrumenty: pianino i perkusja, które są ze swej natury bardzo statyczne (chyba że zasiadają za nimi Amanda Palmer i Brian Viglione). Zapewniają one rytm i melodię, ograniczając partie prowadzące i solowe (nie licząc zaskakującej solówki na grzebieniu, jaką przy "Living Hell" wykonuje aktorka; ponieważ tytuły aranżacji poszczególnych utworów nie są znane, pozostawiam je w formie oryginałów). Uwaga koncentruje się więc na tekście - treści przekazu. Znów potrzeba specyficznej erudycji modelowego czytelnika, by móc rozpoznać pierwowzory i zdekodować dialog, jaki prowadzą z nimi nowe aranżacje. "Szumiące drzewa" i defilujący halabardziści przywołują w pamięci koncertowe spektakle Marilyna Mansona (z Ditą "w rozmiarze europejskie L"), pod warunkiem jednak, że w owej pamięci mają się do czego odwołać. Co - sądząc bardzo powierzchownie po wieku audytorium - wcale nie musi być tak powszechne.

Niektóre utwory znacząco różnią się od oryginałów: "Living Hell" The Tiger Lillies jest melancholijne, w burleskowej aranżacji Katarzyny Chlebny nabiera nowego życia. Poziom tłumaczeń bywa różny, niektóre są bardzo swobodne i czasem tracą przy tym moc wyrazu, ale jest też coś w języku angielskim, że przez swoją egzotykę teksty wydają nam się lepsze (lub ich słabość łatwiej nam ignorować). Znajdują się też tłumaczenia świetne, jak "Missed Me" The Dresden Dolls albo "Lobotomy" The Tiger Lillies, które wykazują wyjątkowe wyczucie rytmu i zachowują klimat - świetnych skądinąd - oryginałów. Problem w tym, że choć piosenki stanowią większość materiału "Macabra Dolorosa", to w odbiorze krytyków są zwykle marginalizowane, jeśli nie pomijane. Recenzje spektaklu mówią nam najczęściej o warstwie muzycznej tyle, ile znaleźć można w informacji prasowej. I być może jest to wina nie krytyków, którzy (w idealnym świecie) posiadają kompetencje kulturowe wyższe od przeciętnego odbiorcy, lecz takiego doboru utworów. Same w sobie są one bardzo dobre, jednak ich popularność zwykle nie jest wielka. By "Dolorosa" zabrzmiała w pełni, musi więc trafić na odpowiednie audytorium.

"Macabra Dolorosa" jest dziełem kontrowersyjnym. W obrębie polskiej kultury ta kontrowersja jest szczególna, ponieważ w naszym kraju wciąż jeszcze pokutuje obraz uświęconego macierzyństwa. W kraju, którego królową jest Maryja a figura Matki Polki pozostaje aktualna w politycznej debacie, w kraju kwitnącej ustawy antyaborcyjnej i kulejącej edukacji seksualnej, w którym wizja pary gejów wychowujących dziecko jest piekłem na ziemi dla większości tradycjonalistycznego społeczeństwa, spektakl opowiadający o wyrodnych matkach musi budzić sprzeciw zachowawczej części publiczności. Zarazem ten "świat bez Führera" jest światem w istocie strasznym, w którym degradację wartości obrazuje medialna popularność dzieciobójczyń. Zrozumienie tego spektaklu wymaga wyjścia poza jego literalność, ale ta jest na tyle trudna, odpychająca i krytyczna wobec widza, że jej przekroczenie może być zadaniem szczególnie trudnym. I widać to, gdy w trakcie spektaklu to tu, to tam pustoszeją pojedyncze krzesła.



Krzysztof Grudnik
Art Papier
5 marca 2014