Kulturalne gry wojenne

"Bóg mordu" w reż. Marka Gierszała w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Małgorzata Ruda w Dekadzie Literackiej

Tytuł sztuki Yasminy Rezy "Bóg mordu" nie zapowiada pogodnego wieczoru teatralnego. Na okładce programu półtusze wieprzowe i ręce ludzkie z filiżankami kawy. Współczesny salon przypomina rzeźnię? Mieści się w rzeźni? Spodziewamy się wydarzeń strasznych, krwawych albo przynajmniej absurdalnych. Yasmina Reza, dobrze znana w Polsce dramatopisarka francuska, umie i chyba lubi zaskakiwać widzów. Jej farsy okazują się poważnymi komediami, jej poważne komedie podszyte są farsami i wyraźnie kpią z naszych kategorii wysokiej i niskiej sztuki. Bóg mordu to tytuł komercyjny, efektowny, celowo sugerujący widzowi obecność wątków sensacyjnych, a równocześnie określający ambicje autorki analizującej mechanizmy ludzkiej psychiki. Trochę w tym też i kpiny z naszych upodobań do scenicznych jatek, jakimi karmił widownię dramat najnowszy.

Boga mordu każe przywoływać Rezie najbanalniejsze w świecie spotkanie dwóch par małżeńskich. Państwo Anette i Alain Reille w salonie Veronique i Michela Houille spisują oświadczenie, a właściwie mają zamiar uzgodnić oświadczenie dotyczące bójki ich synów. Syn państwa Reille uderzył kijem w twarz syna państwa Houille, łamiąc mu dwie jedynki. Być może także uszkodził nerw w jednym zębie. To jedyny krwawy wypadek, o jakim konwersują zgromadzone w salonie osoby, prześcigając się najpierw w pozach wysoce szlachetnych, by później - straciwszy panowanie nad sobą - dać upust wzajemnej niechęci, wynikającej bardziej z frustracji niż z troski o dzieci. Oświadczenie jest cyzelowane starannie, jako że ojciec sprawcy jest prawnikiem. Veronique (Marta Waldera) i Michel (Rafał Dziwisz), rodzice okaleczonego chłopca, zdają się bardziej zatroskani o swój wizerunek moralistów, humanistów i pedagogów niż przejęci cierpieniem syna i przyczynami, z powodu których został zaatakowany; rozsmakowani w swojej społecznej roli negocjatorów, stróżów porządku publicznego, walczących o ideę wspólną, o tolerancję, o świat bez przemocy, a nie broń Boże jedynie o krzywdę własnego dziecka. Zwłaszcza Veronique zależy na daniu dobrego przykładu zarówno rodzicom, jak i dzieciom. Rodzice winowajcy Annette (Marta Konarska) i Alain (Marcin Kuźmiński) są w dużo gorszej sytuacji, ale bardzo chcieliby dorównać swoim nowym, przypadkowym znajomym bezstronnością ocen i moralną klasą. Stąd ich złość, gdy ich godność zostaje "nadwerężona", czy raczej umniejszona szlachetnością rodziców pokrzywdzonego dziecka, dążących do polubownego załatwienia sprawy. Pikanterii temu pojedynkowi dodaje fakt, że w trakcie nazbyt wylewnych rozmów okazuje się, iż obaj panowie szczerze nie cierpią bachorów i gówniarzy, uważając ich za główną przyczynę nieszczęść i niedogodności życiowych. A obie panie chciałyby tylko ustalić, które dziecko jest katem, a które ofiarą, ale winę widzą tak naprawdę wyłącznie w tym drugim, nie własnym. Słowem, sprawa bójki, nagannego zachowania dzieci jest tylko pretekstem do odgrywania komedii dobrej woli, zaangażowania w obronę humanitarnych wartości i dobrego wychowania. Pozwala także zademonstrować poczucie wyższości i ujawnić nieufność do każdej propozycji, która wychodzi od drugiej strony, do każdej cudzej propozycji. A przede wszystkim incydent ów daje bohaterom niepowtarzalną szansę wykreowania własnego idealnego wizerunku, formy - maseczki upiększającej. Forma ma pozwolić dokładnie zamaskować, a nawet w pełni ukryć rzeczywiste animozje. Ale one wciąż się wymykają spod kontroli dobrych manier.

Karykaturalność tego francuskiego salonu, w którym rozgrywa się akcja Boga mordu, autorka i reżyser analizują przewrotnie i zręcznie. Narastająca farsowa absurdalność emocji i zachowań nie przekreśla psychologicznego realizmu postaci. Portrety bohaterów są lekko przerysowane, lecz absolutnie prawdopodobne. Przy każdej zmianie sytuacji, ujawnieniu się nowych emocji moglibyśmy przysiąc, że oto teraz odkryliśmy prawdziwą naturę bohaterów, ich prawdziwe uczucia oraz intencje. Tymczasem aktorzy pokazują, że bohaterowie tej prościutkiej historii okazują się wciąż kimś innym - kimś, kogo trzeba poznawać od nowa. A przecież w tej komedii nie ma żadnych tajemnic, nie ma drugiego dna, wszystko jest nieskomplikowane i bardzo zwyczajne: chęć wydania się kimś lepszym, mądrzejszym, chęć naprawy świata, chęć dokopania przeciwnikowi, chęć rewanżu ryzykownie połączona z potrzebą rozwiązania konfliktu, nawet niemożność zapanowania nad własnym i cudzym gniewem; nawet licytowanie się szlachetnością i wyższością moralną, w chwili gdy w rzeczywistości powodują człowiekiem wątpliwe etycznie motywy, gdy bardziej niż o zasady chodzi o dobry wizerunek. Można powiedzieć, że Bóg mordu to sztuka o typowych przedstawicielach francuskiej middle class. Ale państwo Houille są parą oryginalną. I o oryginalność dbającą. Veroniquejest pisarką zafascynowaną Afryką, miłośniczką nowoczesnego malarstwa, autorką książki o tragedii w Darfurze; Michel -właścicielem hurtowni artykułów gospodarstwa domowego, szczerze przejętym misją żony. Ich salon, ozdobiony na przyjęcie gości wielkimi bukietami tulipanów, z krzesłami rozkładanymi i schowanymi w ścianie, salon, w którym raczej się stoi, niż siedzi, a tacę z poczęstunkiem trzeba z dezynwolturą położyć na podłodze, bo szklany stoliczek zawalony jest książkami - ten salon wzbudza zdziwienie gości, acz jego ekscentrycz-ność jest starannie wypracowana. Anet-te i Alain są niewątpliwie parą bardziej przewidywalną i typową. Oboje starannie odprasowani: on - wzięty prawnik, nie rozstaje się z komórką, załatwia dziesiątki telefonów i udziela dwuznacznych porad prawnych, nie krępując się obecnością przypadkowego audytorium; ona - elegancka, subtelna kura domowa, udręczona obojętnością męża. Najpierw zwymiotuje na albumy zgromadzone w saloniku, potem zbuntuje się i wyrzuci komórkę męża do flakonu z kwiatami. Gdy czuje się zagrożona, wrzeszczy: "Nasz syn dobrze zrobił, że przyłożył waszemu, a prawami człowieka podcieram sobie tyłek". Zabawność kreowanej przez Martę Konarską postaci wywodzi się oczywiście z farsowego komizmu sytuacyjnego. Konarska pogłębiła jednak postać, nadając scenie rzygania dość oczywistą motywację: spokojna, wyblakła dama cierpi na nerwicę reaktywną, jej realistyczny rzyg jest protestem przeciw marginalizowaniu jej osoby przez męża, ale także wyrazem zazdrości wobec Veronique. Co widać, gdy grzeczna damulka niegrzecznie i konsekwentnie koryguje uwagi wyszczekanej intelektualistki dotyczące konfliktu chłopców. Rolę Veronique jej wykonawczyni Marta Waldera prowadzi wyraźnie w dwóch konwencjach: realistycznej i farsowej, chyba zbyt mocno pokazując w finałowych scenach groteskowość intelektualistki, demaskując jej skłonność do frazesów i bezradność tej silnej dotąd osobowości. Nieoczekiwany brak wsparcia męża, który nagle w ogólnym bałaganie z grzecznego safanduły, "cienia" i pantoflarza przeistacza się w złośliwca i bezlitosnego weredyka, bezwstydnie obnażającego i ośmieszającego jej poglądy i zainteresowania, doprowadzają do histerii. Michel (świetny, bardzo śmieszny Rafał Dziwisz) niszczy z radością jej pewność siebie; wreszcie ma widownię i nie musi zgadzać się z żoną, więc z radością małego chłopca odbija sobie niegdysiejszą pokorę, zależność od terroryzującej go małżonki. Może zresztą robi to nie pierwszy raz?

Reza nie ma złudzeń, pokazuje rozpad więzi emocjonalnej między małżonkami, których nawet dzieci nie łączą. No, może czasem jakaś wspólna animozja. Ich sojusze są krótkotrwałe, ich wojny permanentne. Każda sekwencja dialogu, która zmierza do załagodzenia konfliktu, kończy się nowym starciem między bohaterami. Każdy konflikt prowadzi wprawdzie do prób mediacji, do łagodzenia agresji, ale po to jedynie, by wybuchnąć z nową siłą z powodu jakiegoś głupstwa, drobnostki, niewłaściwego słowa. Bohaterowie nie są w stanie wyrzec się napastliwości i nie są w stanie wytrwać w pokoju, choćby był on tylko formą, przybraną maską. Instynkt walki jest silniejszy niż szlachetne idee kompromisu. Negocjując porozumienie, zawierają pakty agresji: zjednoczone małżonki atakują mężów, co oczywiście rodzi męską solidarność, więc mężowie atakują żony, by za chwilę znów na moment pogodzić się z połowicami i jako solidarne stadła z animuszem stoczyć kolejną potyczkę z wrogiem. Rozsierdzeni nielojalnością swoich partnerów, będą kokietować przeciwników, aby tym swoim dokopać, dopiec. Wszystko pod hasłem szukania wsparcia i tęsknoty za spokojem. Osiągają szczyt i dno śmieszności. Otoczona z trzech stron publicznością scena-podłoga salonu przechyla się minimalnie raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby wraz z bohaterami wciąż traciła i odzyskiwała równowagę.

Jednak kiedy w ostatniej sekwencji sztuki i przedstawienia Anette niszczy bukiety tulipanów, szarpie i rozrzuca kwiaty, Alain je zbiera, Michel układnie podnosi jej okulary, a Anette jeszcze układniej mu dziękuje, Veroniquc zaś - jak najczulsza, uwielbiająca dzieci, mądra matka i lojalna żona - pociesza przez telefon córeczkę, zapewniając, że wyrzucony przez ojca chomik poradzi sobie na wolności. Wszystko - także układy między skłóconymi parami - może się powtórzyć. Bo oni wciąż ponawiają te pół-kłamliwe, pół-sz-czere próby pojednań, próby poskromienia swojej złości, poskromienia boga mordu w sobie. Nawet nieprzyjemny Alain Marcina Kuźmińskiego, ten który uważa, że "nikt nie interesuje się czymś więcej poza sobą samym", i wyznaje pozbawioną nadziei wiarę "w Boga mordu, który rządzi niepodzielnie od zarania dziejów".

W przedstawieniu wyreżyserowanym przez Marka Gierszała te usiłowania, by zachować twarz, okiełznać barbarzyńcę w sobie, by bronić choćby pozoru swojej kultury, wbrew imperatywowi walki o łup, o rację, o "lepszość", są wyraźniejsze niż w sztuce Rezy. Budują nie tylko aurę groteskowej konwencjonalności postaci, ale zarysowują plan dramatyczny spektaklu. Pytaniu o autentyczność naszych szlachetnych gestów towarzyszy smutna refleksja o niemożności pokonania czy choćby opanowania agresji nawet wtedy, gdy wiemy, że jest obrzydliwa, że odczłowiecza nas, ośmiesza i degraduje.

Oglądałam to przedstawienie pod koniec kwietnia albo na początku maja. Między dziennikiem tvpi, info a programem Pospieszalskiego to prościutkie starcie rodzinno-towarzyskie w salonie Rezy przeobraziło się na scenie w model konfliktu społecznego. Jego siłą napędową jest zarówno obłuda, chęć postawienia na swoim, fałsz pojednań, gdy temperamenty grają, jak i dramatyczna tęsknota za ocalającą równowagą i spokojem. Sprawny, dobry spektakl stał się mimowolnym znakomitym, śmiesznym i przejmującym komentarzem do wydarzeń politycznych. Znaczył o wiele więcej, niż zamierzyła autorka, choć nie jestem pewna, czy socjolożka francuska nie ukryła w swojej banalnej farsowej historyjce tych wcale niezabawnych treści społecznych, a dobra reżyserska interpretacja tylko je uwypukliła.

Jednak to, że mogłam tak "przeczytać" przedstawienie, jest efektem bardzo przemyślanej, prostej inscenizacji. Świetnie grający aktorzy obdarzyli swe postacie podwójną naturą i zdzierając im maski dobrej woli i kultury, równocześnie nie pozbawili ich tęsknoty za jakimś surogatem tych wartości. Deformacja komiczna i groteskowa bawi i równocześnie niepokoi. Bezradność bohaterów nieumiejących zapanować nad swą naturą nie jest tylko i wyłącznie śmieszna. To teatr równowagi, który nie schlebia publiczności, gra nie pod nią, ale dla niej, wciągając ją w poważną rozmowę, rodzącą się wśród szczerego, niewymuszonego śmiechu. Jest w klimacie tego spektaklu dobra aura axerowskiego teatru współczesnego, starannego i mądrego, ironicznego, ale nieodbierającego nadziei.



Małgorzata Ruda
Dekada Literacka
28 sierpnia 2010
Spektakle
Bóg mordu