Kwartet na mięśniaków i barmankę
W nowej sztuce Radosława Paczochy bohaterowie nie odróżniają wyobrażeń od rzeczywistości, co nie tylko dla nich kończy się tragicznieSztuk nie należy streszczać, zwłaszcza takich, jak "Faza delta" Radosława Paczochy. Cała opowiadana w niej historia to raptem parę godzin z nieskomplikowanego życia czworga młodych obywateli jakiegoś polskiego miasteczka. Jest sobota, kiedy można się od nudy tego życia na trochę oderwać. Najpierw dzięki transmisji meczu na niezakodowanym kanale, popartej paroma browarami, a potem dzięki wizycie w klubie Legenda, wzmocnionej tym razem wódką Finlandia w promocji oraz dopalaczem "o swojsko brzmiącej nazwie panoramix". Cała ta mieszanina do tego stopnia odbiera rozum małomiasteczkowym chłopakom, że naspeedowani mordują właściciela Legendy, który chciał im przeszkodzić w zabawie, a z rozpędu jeszcze człowieka, który się do ich zabawy przypadkowo przybłąkał. Morał: używki szkodzą. Tyle mniej więcej wynikłoby ze streszczenia.
Ciekawiej robi się, gdy popatrzeć nie na to, o czym "Faza delta" jest, tylko na to, jak o tym opowiada. Nie chodzi nawet o język, którym posługuje się Paczocha, próbując oddać sposób mówienia i myślenia małomiasteczkowych bohaterów. Ta stylizacja nie jest, niestety, zbyt konsekwentna, bo Paczocha jest raz prostacki, a raz całkiem wyszukany, czasem mówiąc z poziomu postaci, a czasami z poziomu autora. Trudno też obronić się przed wrażeniem, że co jakiś czas mówi Masłowską, która, wynikałoby z tego, wytworzyła tak silny idiom, że - próbując stworzyć bohaterów z tej samej paczki co Silny - wpada się w jej frazy. Może zresztą to problem nie tylko sposobu pisania, ale też sposobu słuchania, może tę Masłowską, chcemy tego czy nie, mamy w uchu, w każdym razie - trudno efekt językowej pracy Paczochy nazwać spójnym.
Za to konsekwentnie udało się autorowi zbudować perspektywę, z której pokazywane są wszystkie wypadki. Opowiadającymi historię są tu sami jej uczestnicy: Misiek, Mastodont i Liszaj oraz barmanka klubu Legenda, Justyna. Mówią nam, co się wydarzyło, i równocześnie uczestniczą w tym, co się wydarza. Przy czym ich dialogi są na miarę ich skromnych intelektualnych możliwości, czyli maksymalnie parozdaniowe, a często ograniczone do słowa lub równoważnika zdania. Punkt widzenia, z którego poznajemy akcję, przemieszcza się więc bez chwili zatrzymania, wydarzenia "zmieniają się jak w kalejdoskopie", jakby zapewne streścił to telewizyjny komentator piłkarski "o podobnym do zimy nazwisku". Chwyt nie jest oczywiście żadną nowością, taka akcja w akcji i opowiadanie w opowiadaniu zdarza się w teatrze, ale trzeba przyznać, że Paczocha posługuje się nim na tyle umiejętnie, że historia jest logicznie opowiedziana, a charaktery wystarczająco zarysowane.
Można oczywiście zadać pytanie: czemu właśnie tak, po co ta narracyjna komplikacja? Tu dotykamy sprawy według mnie dla Fazy Delta najważniejszej. Najistotniejszy jest tu bowiem nie morał o oczywistej szkodliwości używek. Najciekawsze w tej sztuce jest pokazanie, w jak nieoczywisty sposób poznajemy rzeczywistość, gdy jesteśmy w nią wplątani. To jest ta perspektywa, z której sztuka została napisana. Ta sama perspektywa, z jakiej oglądamy zawsze własne życie...
Gdyby szło o same używki, wystarczyłyby dwa plany, plan realnego życia bohaterów i plan ich odlotu, jeden ze znakiem plus, a drugi ze znakiem minus. Ale jest to trochę bardziej skomplikowane. Plan pierwszy Magdalena Gajewska zbudowała praktycznie z niczego. Podłoga wyłożona imitacją kafelków, parę krzeseł i gołe teatralne ściany, to wszystko. Kwintesencja pustego, małomiasteczkowego życia. Za to na haju... Gdy Misiek, Liszaj i Mastodont wchodzą w fazę delta, na ziemię opuszcza się sufit i odlatujemy razem z nimi w coś w rodzaju nieba, z różowym puchem na podłodze, wielkimi dyskotekowymi kulami i obowiązkową rurą do erotycznego tańca. Niebo małomiasteczkowych chłopaków, w którym robią, co chcą, czerpiąc wzory z telewizyjnej rozrywki - teleturniejów la Ibisz albo kryminalnych rekonstrukcji wydarzeń la Fajbusiewicz. Pomysł z opuszczanym sufitem jest świetny, przypomina to, co wymyślili twórcy Trainspotting dla pokazania, jak odgina się przestrzeń w narkotykowych wizjach.
Z tym, że kiedy sufit wędruje z powrotem na swoje miejsce, nie mamy wrażenia, że budzimy się z chemicznego snu i wracamy do rzeczywistości. Faza delta trwa, o dziwo. Misiek, Liszaj i Mastodont nadal mają taką samą trudność w oddzieleniu realnych wydarzeń od tego, co jest ich wyobrażeniem, dokładnie tak samo jak wtedy, gdy w amoku zatłukli dwóch ludzi. Nic dziwnego - nadal przecież o wszystkim opowiadają, każdy z własnej perspektywy. Dzieje się tak również wtedy, gdy bohaterowie stają przed sądem. Ponieważ tylko nam to relacjonują, twarda rzeczywistość: zatrzymania, przesłuchań, rozprawy i wyroku, pojawia się jak przez mgłę, przepuszczona przez ich świadomość. Kiedy się słucha ich dialogów, można zrozumieć, jak to możliwe, że w więzieniach ludzie tak często siedzą "za niewinność", nie dopuszczając do świadomości tego, iż kogoś okradli albo zabili.
Z całej czwórki jedynie barmanka Justyna wykręciła się od więzienia. Niby dzięki temu, że jej udział w masakrowaniu ludzi krzesłami i bejsbolem był jedynie udziałem świadka, ale chyba nie tylko dlatego. W sądowej końcówce, przebrana w białą sukienkę, jak na pierwszą komunię albo wesele, wchodzi na podest pomiędzy widzów i stamtąd, jakby to ona była sądem, przedstawia swoją niezbornie opowiadaną wersję wydarzeń. Wersję, w której ktoś widząc dwa trupy, spokojnie idzie do domu się przespać, a dopiero po przebudzeniu dochodzi do wniosku, że coś jednak chyba wczoraj było nie tak i że lepiej będzie zgłosić się na policję... Sprytu jest w tej dziewczynie dokładnie tyle, ile rozumu, ale udaje jej się to, co nie udało się jej kompanom, jeszcze mniej rozgarniętym: narzucić innym własne przekonanie o swej niewinności. Tak odegrać rolę, żeby zgrać swoją fazę delta z rzeczywistością.
Dla Miśka czy Mastodonta byłoby to zadaniem zbyt trudnym intelektualnie. W końcówce przedstawienia przyłapałem się na tym, że właściwie jest mi żal tych chłopaków. Ich niezdolność do ogarnięcia wydarzeń własnego życia, ich mentalne i moralne inwalidztwo są tego stopnia, że powinno dziwić, iż sądowi biegli nie uznali Miśka za psychopatę. Paczosze udała się w Fazie Delta rzecz - wydaje mi się - trudna. Z jednej strony pokazał ten gatunek ludzi, których nazywamy blokersami albo kibolami, do bólu prawdziwie, czyli jako stuprocentowych troglodytów. Czy Silny (i powieściowy, i filmowy), czy na przykład znany z udziału w kilku filmach Bolec - byli jednak zawsze, mniej czy bardziej, przyprawieni jakimś rodzajem egzotyki i wrażliwości. Misiek nie wykazuje żadnych wyższych odruchów. Michał Jaros pokazał kibola nie tylko z zewnątrz, chodząc z lekko rozchylonymi rękoma jak stały klient osiedlowej siłki, ale także od środka. Kiedy widzimy, jak marszczy czoło przy każdej operacji myślowej, dociera do nas, że w jego głowie jest tak samo pusto, jak w klubie Legenda po wywaleniu z niej wszystkich gości. To z jednej strony. A z drugiej - jakoś żal tych ludzi. Na pewno żal Liszaja, którego Piotr Witkowski zagrał jako zwykłego chłopaka z normalnego domu, trochę przypadkowo wciągniętego w zbrodnię. Żal barmanki Justyny (choć żal też, że Sylwia Góra-Weber nie zaufała temu, iż rola wulgarnej nimfetki to jej naturalne emploi i nie trzeba tego wcale podgrywać). Żal nawet Miśka.
Aktorzy nadają wymyślonej przez Paczochę historii wiarygodności. Dobrze też radzą sobie z podawaniem tekstu, szybkich minidialogów, w dodatku ściśle zgranych z rytmem płynącej przez cały czas z offu muzyki Kormoranów. Reżyser natomiast próbuje nadać tej historii sens, który nie sprowadza się do prostego morału, że używki szkodzą na mózg. Kiedy w fazie największego odlotu sufit opuszcza się na ziemię i błyskają czerwone dyskotekowe lampki - rozbłyskują nie tylko na scenie, ale także na widowni, pomiędzy krzesłami. Przyznaję, że najpierw mnie to lekko zirytowało - bo co ja przepraszam mam wspólnego z tymi naspeedowanymi mięśniakami? Ale sądowa końcówka dramatu Paczochy kazała mi się nad tym zastanowić. Czy to możliwe, że sam podobnie wypieram z głowy to, co komuś kiedyś zrobiłem złego? Czy ja też miewam swoją fazę delta?
- To straszne - podsłuchałem głos jakiejś starszej pani już w szatni, po spektaklu. - Ale prawdziwe - odpowiedziała jej koleżanka. Ciekawe, czy brały w tym dialogu pod uwagę siebie. Pewnie nie.
Jarosław Zalesiński
Teatr
12 marca 2012