Kwaśne jabłko

Przed wejściem na Nową Scenę tłoczy się publiczność. Jeszcze o tym nie wie, ale już nią jest. Do foyer wchodzą ostatni spóźnialscy, oddają płaszcze do szatni. Jeden z nich siada obok mnie na ławce przy wejściu do sali. Jest niespokojny, nie patrzy nikomu w oczy. Kusi mnie, żeby coś do niego powiedzieć, ale powstrzymuje mnie pasywność, cecha charakterystyczna teatralnego spektatora. Drugi rozpoczyna dosyć osobisty monolog wycelowany w mojego sąsiada, ukrytego za plecami innych widzów

Nienaturalność sytuacji przypomina trochę spotkanie Klienta i Dealera w "Samotności pól bawełnianych" Bernarda-Marie Koltésa. Drogi dwóch nieznajomych krzyżują się na pierwszy rzut oka całkiem przypadkowo, ale tak naprawdę kieruje nimi swego rodzaju mroczna celowość. Szarpana rozmowa dwóch postaci we foyer objawia ich bezsilność i niewysłowioną samotność. Poruszają się po antypodach własnych wspomnień, pragnień, po omacku szukają odpowiedzi. Jeden z nich przybiera rolę agresywnego dealera (jeśli posłużyć się koltesowską nomenklaturą), drugi, klient, ostatkiem sił próbuje nie dać się wciągnąć w tę podejrzaną grę, która jednak w końcu każe mu wejść na salę i opowiedzieć swoją historię. Kiedy widzowie zajęli już swoje tradycyjne miejsca, dialog dwóch antagonistów rozgrywał się na schodach wiodących na scenę. Zdążając od jednego ślepego zaułka do drugiego, parł właściwie ciągle w tę samą stronę: nie pozostaje ci nic innego, jak popełnić samobójstwo. Sytuacja coraz bardziej zaczynała przypominać schizofreniczną rozmowę z własnym alter ego. Odgłos strzału nałożył się na ostry dźwięk budzika.  

Jesteśmy w domu państwa Samsa. Na środku masywny drewniany stół z trzema krzesłami i jednym ciemnym taboretem jak czarną owcą ukrytą pod nogami. Na stole ułożone w rządki jabłka. W głębi żółty fotel ze zwisającą nad nim paprotką – domena ojca, z drugiej strony mata do jogi i pulpit z nutami dla przyszłej skrzypaczki. Po prawej stolik ze starą maszyną do szycia matki. Po lewej, na uboczu łóżko. Każda z postaci ma własną przestrzeń i swoje przedmiotowe atrybuty, co wydaje się poniekąd upraszczać ich charakterystykę. W tle gra radio, ojciec, matka i córka Greta zasiadają do leniwego posiłku. Podczas ich beztroskich rozmów o niczym, czułym przekomarzaniu się, ani razu nie pada imię Gregor, który coraz bardziej zmęczony biega tam i z powrotem, mechanicznymi ruchami podkreślając alienującą beznamiętność swojej działalności. Jego obecność zostaje zauważona w momencie przerwania tej codziennej rutyny. Dopiero w tym rozziewie wychodzą na jaw prawdziwe relacje panujące w tym na pozór idealnym drobnomieszczańskim domu. Chyba najbardziej przejmującą sceną jest próba rozmowy Gregora z ojcem, która znakomicie oddaje pełen wzajemnych wyrzutów i utajonych nienawiści stosunek Kafki do własnego ojca, który mentalnie ciągle bił go „na kwaśne jabłko”.

Inscenizacja "Przemiany" Magdaleny Miklasz pokazuje metamorfozę systemu, w którym zbuntował się jeden pozornie nic nie znaczący i zapomniany trybik. Wina niemal jednoznacznie leży po stronie bezdusznej maszyny. Co jednak z samym Gregorem Samsą? Czy to tylko ofiara? Zredukowany do roli dziecka: łacińskie infans oznacza kogoś, kto nie mówi, kto jest pozbawiony głosu, Gregor nie jest w stanie inaczej niż poprzez bunt ciała wyrazić siebie. Zrzuca z siebie odpowiedzialność, ale nikt, łącznie z reżyserką chyba tego nie zauważa. Woli schować się pod kołdrą, niż podjąć jakąś decyzję, niczym rasowy amator kwaśnych jabłek uprawiający surrealistyczną strusią politykę.



Magdalena Talar
Dziennik Teatralny Kraków
15 lutego 2011
Spektakle
Przemiana