Kwiaty hibiskusa

Spotkałam ludzi, którzy byli świetnymi aktorami, ale grali też w „normalnym" życiu i to nie było dobre. Ważne jest, aby być sobą. Uważam, że z ról należy wychodzić, ściągać je z siebie, bo to jest praca, misja, dyscyplina, ale to nie znaczy, że jest to całe nasze życie. Gdyby tak było, to na pewno nie miałabym takiej wspaniałej rodziny; dwóch cudownych córek, wspaniałego męża, ale i zainteresowań w życiu, które są dla mnie ważne i pomagają mi w tym zawodzie.

Z Aloną Szostak, aktorką teatralną i filmową oraz piosenkarką, rozmawia Aleksandra Sierka z Dziennika Teatralnego.

Aleksandra Sierka: Kogo Pani widzi, gdy patrzy Pani w lustro; Wierę Gran, Molly z „Ulissesa", Różę z „Cudzoziemki", Alonę Szostak, czy każdą z nich równocześnie?

Alona Szostak - Kogo ja widzę w lustrze? Jak wstaję rano to widzę starą, zmęczoną kobietę, która zagrała wczoraj spektakl, a wszystkie emocje, jakie były na scenie, zatrzymały się na jej twarzy. Przede wszystkim jednak widzę Alonę, jestem Aloną i chyba nie utożsamiam się w życiu z tymi postaciami, choć to nie znaczy, że w każdej z tych postaci nie ma części mnie. To naturalne, że w te role wkładam kawałek własnego doświadczenia, obserwacji i pamięci, ale nie wszystko w życiu przeżyłam i nie mogę się w pełni utożsamiać z tymi kobietami. Dlatego cały czas staram się je z siebie „ściągać". Jednak - jak ktoś ostatnio trafnie zauważył - w szkołach teatralnych bardzo dobrze uczą nas jak wchodzić w role, ale bardzo rzadko uczą nas jak z nich wychodzić. Są różne sposoby jak to robić, niektórzy idą na imprezę, inni starają się skoncentrować na problemach rodziny, inni mają sport, a ja morsuję. Wystawiam baniaki z wodą na mój a'la rzymski balkonik i biorę z nich najczęściej dwa wiadra. Woda jest w temperaturze jaka była w nocy, czasami jest z lodem. Wchodzę pod mój brodzik i wyrzucam wszystko na siebie, szybko się wycieram i robię gimnastykę. To bardzo pomaga na głowę i ciało, bardzo polecam to wszystkim kobietom. Oprócz tego bardzo lubię gotować, lubię sam proces gotowania, to mnie relaksuje.

Czym dla Pani jest aktorstwo?

- To trudne pytanie. Ostatnio chyba bardziej niż dotychczas traktuję to jako misję. Myślę, że jest to duże wyrzeczenie i dyscyplina, ogromna dyscyplina. Jeśli się jej nie ma i nie wymaga od siebie, to trudno sprostać rolom, które są bardzo wymagające, jak np. Molly z „Ulissesa". Gdybym miała teraz rozmawiać ze studentami szkoły teatralnej lub z potencjalnym kandydatem, który chce studiować aktorstwo, to powiedziałabym, aby bardzo mocno się zastanowił, czy jest przygotowany, aby iść w ten zawód. Czy jest przygotowany pod każdym względem; czy przeczytał wystraczająco dużo literatury i sztuki, czy jest osobą podróżującą, czy doświadczył coś w życiu – bo bardzo często kreując postać bazujemy na własnych doświadczeniach. Dopóki nie ma się tego bagażu, dopóki jest się czystą kartką, będzie bardzo ciężko ciągle kogoś udawać. Oczywiście, można, ale będzie to naprawdę bardzo trudne. Tym samym aktorstwo to według mnie misja. Jeśli się jej nie ma, to nie powinno się tego robić, bo będzie to tylko strata czasu i okłamywanie ludzi, którzy przyjdą, aby to oglądać. Bo my - jako aktorzy - bierzemy odpowiedzialność za te postacie. Naszym celem jest pochwycić nimi widzów. Dlatego trzeba bardzo dużo od siebie wymagać, bo najmniejsze lenistwo, fałsz, czy złe traktowanie tego zawodu to po prostu strata czasu. Osobiście nie lubię takiego „ciepłostanu" uczuciowego ani kompromisów albo jest żar albo nie ma nic. Podsumowując, aktorstwo to przede wszystkim misja i dyscyplina.

A kiedy kończy się teatr i zaczyna życie? Czy może te dwie sfery są ze sobą nierozerwalnie związane?

- Nie wolno tego mieszać. Spotkałam ludzi, którzy byli świetnymi aktorami, ale grali też w „normalnym" życiu i to nie było dobre. Ważne jest, aby być sobą. Uważam, że z ról należy wychodzić, ściągać je z siebie, bo to jest praca, misja, dyscyplina, ale to nie znaczy, że jest to całe nasze życie. Gdyby tak było, to na pewno nie miałabym takiej wspaniałej rodziny; dwóch cudownych córek, wspaniałego męża, ale i zainteresowań w życiu, które są dla mnie ważne i pomagają mi w tym zawodzie.

A czy kiedykolwiek złapała się Pani na tym, że mimo wszystko Pani gra?

- Sama nigdy tego nie zauważyłam. Czasami tylko mój mąż, gdy się kłócimy, mówi do mnie: „Już przestań grać, nie jesteś na scenie" (śmiech). Zawsze mnie to dotyka, bo ja wtedy nie gram. Jego słowa mogą być podyktowane tym, że widzi ich odbicie na scenie, co jest naturalne, bo wykorzystuję do roli swój „instrument" ... Ale osobiście staram się nie grać i być sobą.

Wspominała Pani o wpływie osobistych doświadczeń na kreowanie roli, czy mogłaby Pani rozwinąć ten wątek?

- Weźmy jako przykład Różę z „Cudzoziemki; oparłam tę postać na mojej teściowej, ale i dużo dałam tam od siebie. Sam fakt bycia cudzoziemką jest mi bliski, bo jestem Rosjanką mieszkającą w Polsce, a równocześnie, gdy przyjeżdżam do Rosji, ludzie słyszą w mojej mowie, że już długo żyję w Polsce. Mimo iż dużo czytam rosyjskiej literatury i rozmawiam w tym języku, to mój język jest językiem sprzed 33 lat, a rosyjski używany w Rosji już w tym czasie ewoluował. Ludzie to widzą, ja również to dostrzegam. Co do mojej teściowej, to pomogła mi w wykreowaniu miłości do syna (ja mam same córki). Przez dwadzieścia lat jako żona mogłam oglądać relację matki i syna, jako formy nierozerwalnej więzi. W relacji tej żona jawi się jako zagrożenie, ale i osoba niewystarczająca, niezbyt dobra w oczach matki dla jej dziecka. Oprócz tego wzięłam od niej pewne gesty i tonacje. Dzieje się tak przy wszystkich postaciach, to znaczy szukamy kogoś, od kogo moglibyśmy zaczerpnąć pewne elementy (których nie mamy w sobie) niezbędne do zbudowania postaci. Gdy dostajemy tekst, to sami lub z dramaturgiem staramy się stworzyć historię do tej postaci – rozważamy, jak by się zachowała w danej sytuacji. To bardzo ciekawy proces. Obecnie przygotowuję się do roli Elizawiety w „Pigmalionie" w reż. Mikity Iłynczyka – opowieść dzieje się w 2035 roku w Polsce, gdy migranci są prześladowani i wyrzucani z kraju. Moja postać próbuje znaleźć sposób, aby móc zostać. Trafia do rodziny, gdzie ojciec logopeda stara się zmienić jej akcent, matka stara się z niej zrobić Europejkę, a córka stara się ją przerobić na „hybrydowego" Polaka, cokolwiek miałoby to znaczyć... W tej postaci dużo czerpię z własnego doświadczenia i z samej siebie.

A jak to jest być polską aktorką rosyjskiego pochodzenia?

- Ludzie bezustannie mnie obserwują i oceniają przez pryzmat pochodzenia. Bardzo drażni mnie, gdy mówi się o mnie „rosyjska aktorka", bo to przekreśla całą moją 33-letnią pracę tutaj w Polsce. Mam rosyjskie pochodzenie, urodziłam się w Związku Radzieckim, mój ojciec jest Ukraińcem, ale całe życie mieszkał w Rosji, mama zaś była Rosjanką. Mam również polskie korzenie po dziadkach, których nie poznałam, ponieważ zginęli w czasie II wojny światowej, jedno z nich (mój dziadek) w niemieckim obozie koncentracyjnym. Po przyjeździe do Polski bardzo szybko zrozumiałam, że muszę wiele od siebie wymagać, bo jeśli nie będę zdyscyplinowaną aktorką to mi się nie uda. Bo od ciebie - jako od aktora spoza Polski - wymagają więcej niż od potencjalnego aktora Polaka, który jest u siebie i operuje tym, co jest organiczne, bliskie mu i znajome. Gdy przyjechałam do Polski to praktycznie nie znałam tutejszego języka, dopiero uczyłam się go na gruncie – a język jest niezwykle ważny w pracy aktora. Kocham Polskę, ale jestem i zawsze będę związana z Rosją, chociażby z uwagi na moje wspomnienia z dzieciństwa. Dlatego bardzo boli mnie obecny trend, aby albo mówić o Rosji źle albo w ogóle. Szczególnie, że najczęściej taką strategię przyjmują ludzie, którzy nie wiedzą czym ani jaka jest Rosja, ponieważ nigdy tam nie byli, nie znają Rosjan i nie obcują z nimi ani nie rozmawiają. Straciłam bardzo wielu przyjaciół (choć teraz widzę, że nigdy nimi nie byli), którzy w związku z obecną sytuacją przestali się hamować i albo wyszła z nich tłumiona rusofobia, albo zaczęli krytykować nie tylko ustrój polityczny i Putina, ale i naród oraz kulturę. Ta negacja Rosji jest równocześnie negowaniem mnie. Przez swój upór, dyscyplinę oraz poczucie, że robię coś naprawdę ważnego jestem tutaj i mogę kontynuować pracę w Polsce w zawodzie, który jest moją misją niezależną od pochodzenia.

Dziękuję za rozmowę.
__

Alona Szostak - urodzona w Wołgogradzie, polska aktorka teatralna i filmowa oraz piosenkarka rosyjskiego pochodzenia. Absolwentka szkoły artystycznej w Wołgogradzie na kierunku teatralnym, a następnie Instytutu Teatralnego w Moskwie. Pracowała w stołecznym Teatrze im. M. Gogola, później w Rosyjskim Teatrze Dramatycznym w Wilnie. W Polsce debiutowała w 1992 r. w spektaklu „Kabaret" w chorzowskim Teatrze Rozrywki, z którym związana była do 2019 r. W latach 2012-2013 aktorka w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Od 2019 r. występuje w Teatrze Polskim w Poznaniu.



Aleksandra Sierka
Dziennik Teatralny Wielkopolska
26 lutego 2025
Portrety
Alona Szostak