L'amour bourguignon

Są dwa obszary aktywności ludzkiej, w których używa się wszystkich zmysłów jednocześnie. Są to gotowanie i uprawianie seksu. I nieczęsto udaje się filmowi przedstawić tą wielowymiarowość doświadczenia jedynie za pomocą dźwięku i obrazu. Ale zdarza się. Zdarza się, że twórcy potrafią tak połechtać nasze uszy i oczy, że nasze ciało zaczyna odczuwać wszystkie te rzeczy, do których nie ma dostępu.

„Bulion i inne namiętności" to film o kochaniu. Banał? Być może, ale nie mylmy prostoty z nijakością. Dodin (Benoît Magimel) kocha ze wzajemnością Eugénie (Juliette Binoche). On jest „Napoleonem gastronomii", ona jego kucharką. On puka do jej drzwi w nocy, ona zostawia je czasem otwarte. Ale pomiędzy nimi jest tyle nieoczywistości, tyle konkretnych uczuć i znaków, że jest to dla nas świeże, lekkie i naturalne.

Oboje, choć w kuchni są artystami, to poza nią są absolutnie niekompetentni w nazywaniu swoich emocji. Dodin precyzyjnie nazwie każdą nutę smakową, jej pochodzenie i relacje z innymi w kontekście jednego dania, lub całego menu, ale staje się małym bezradnym chłopcem, gdy otwiera się przed Eugénie. Ona zaś bezbłędnie wykona najbardziej ekstrawaganckie potrawy, jakie wymyśliła Europa, ale przy jego przyjaciołach (bardzo miłych zresztą) staje się skromną i nieśmiałą kucharką. Więc jedyne, co mogą robić, to przelewać swoje wnętrze w pieczone mięsa, duszone ryby, karmelizowane jarzyny i dekorowane ciasta. (Notabene, być może chemia na ekranie ma swoje źródło w zerwanym małżeństwie pary aktorów).

Potrawy łączą dwa inne wątki: kolacja u oraz dla księcia Eurazji (Mhamed Arezki) oraz nauczanie nastoletniej Pauline (Bonnie Chagneau-Ravoire). Nie znajdziemy jednak książkowego przebiegu fabuły, gdzie do finału prowadzi ciąg przyczynowy, z równomiernie rozłożonymi akcentami i konfliktami. Bohaterowie gotują, spotykają się na wspólnych posiłkach, rozmawiają na różne tematy i... to głównie tyle. Do samego końca trudno wyczuć strukturę filmu (kiedy mija wstęp, punkt środkowy, czy początek zakończenia) – ot rzeczy dzieją się, aż w pewnym momencie przestają.

Ale proszę tego nie odebrać jako wadę. Nie ma chaosu, czy poczucia braku sensu. Wszystko jest jak najbardziej logiczne i klarowne. Bo to, co twórcy zdecydowali się pokazać jest pierwszej jakości. Postacie są na tyle wyraziście napisane i odegrane, że bez słów odczytujemy ich charaktery, czy łączące ich relacje. Cudowna jest grupka przyjaciół Dodina – każdego można scharakteryzować jako starszego mężczyznę w opinających się kamizelkach i marynarkach, a są strasznie barwną i zróżnicowaną gromadką. Przemiło się ich ogląda.

Równie miło ich słuchać, zresztą jak całego filmu. Zdecydowanie pierwsze skrzypce gra w „Bulionie..." dźwięk. Smażenie, pieczenie, smarowanie kremem, palenie fajki, kapanie płynu na rozgrzaną płytę – twórcy tak pieszczą nasze uszy, że to aż nieprzyzwoite. A nie chodzi tu o nadmiar, tylko o jakość i kompozycje. Niech krowa zaryczy tylko raz, ale tak, że mi buty spadną. A dowodem na to jest fakt, że w „Bulionie..." nie ma muzyki.

Ale nie zamykajcie podczas seansu oczu! Bursztynowe francuskie Słońce zalewa większość kadru, a w jego nieobecność sceny rozświetlają świeczki. W kuchni dużo i gęsto się dzieje, więc i kamera musi latać. Współgra z ruchem aktorów, dzięki czemu dostajemy zarówno reakcje bohaterów, jak i każdy istotny fragment procesu gotowania. Wszystko przedstawione naturalistycznie i „na żywo". Rzadko kiedy widzi się prawdziwe gotowanie i jedzenie w filmie. Soki ściekają po rękach, para unosi się nad świeżo podanym daniem, piórka cebuli odskakują od ostrego noża. Dużo jest detali, długich ujęć, mastershotów. Całość stworzona z dużą precyzją i dbałością o szczegóły – w jednym ujęciu sos skapał na brzeg ciasta, a w innym fragmencie już zaserwowane danie było w identyczny sposób ubrudzone. Strach pomyśleć ile wcześniejszych prób wymagały sceny kulinarne. Sceny, które swoją drogą, cięte są tasakiem tak profesjonalnie, że i Kuleszow byłby dumny (choć przejście z obrazu gruszki w zalewie było trochę zbyt dosłowne).

Z naturalnością gryzie się jednak dziwna sztuczność dialogów. Są absolutnie piękne, ale piękne w sposób poetycki, czy teatralny, a momentami nawet patetyczny. Ale, prawdę mówiąc, jest w tym niewątpliwy urok. Głównie za sprawą wybitnych aktorów, którzy pewnie przepis na rosół zagraliby tak, że ciekłyby łzy.

W filmie Marka Myloda „Menu" z 2022 roku padło zdanie, że „Szefowie kuchni grają surową materią życia. I śmierci". Dużą częścią gotowania jest balansowanie wielu różnych doznań: płynność kremu i chrupkość grzanki, świeżość ziół i cierpkość dojrzałego wina, słodycz miodu i gorycz czekolady. Więc choć film zalewa nas przyjemnościami, musi czasem tą słodycz przełamać. Niestety, bulionu z mięsem, który miał zostać zaserwowany księciu, nie dokończono. Po 20 latach wspólnej pracy Dodin i Eugénie pozostał ledwie szkic niedoprecyzowanych smaków. I strasznie to było przykre.

Ach, przepraszam za to wszystko. Wyszedł tekst bardzo emocjonalny. I wiem, że hipokryzją trąci teraz krytyka dialogów w filmie, ale co mogę powiedzieć – ja też poetyzuję i patetyzuję, gdy silnie odczuwam przyjemność. Niestety nie tak ładnie, jak Dodin, ale i on stał kiedyś na miejscu Pauline.



Mikołaj Dominik
Dziennik Teatralny Łódź
21 września 2024
Portrety
Anh Hung Tran