La Vie Bohème

Koniec roku w Operze Narodowej upływa pod znakiem Puccinego. W oczekiwaniu na styczniową Toscę, pochylmy się jeszcze na chwilę nad Cyganerią, która właśnie zakończyła swój run i którą mielimy przyjemność zobaczyć 8 grudnia w obsadzie premierowej.

Niewątpliwie najciekawszym członkiem obsady był Davide Giusti, tenor wagi lżejszej, niż można by się spodziewać w dziele Pucciniego, zwłaszcza znając słabość Opery Narodowej do tenorów stereotypowych: głośnych, egzaltowanych, niekoniecznie potrafiących śpiewać. Dość rzec, że doskonalił się on pod okiem Ernesto Palacio, legendarnego leggera, oraz że i on sam wciąż aktywnie wykonuje role Rossiniego i repertuar mozartowski. Jego Rodolfo był zatem nienagannie muzykalny.

Niestety, w pierwszym akcie zarówno jego Che gelida manina, jak i Mi chiamano Mimi towarzyszącej mu w roli Mimi Adriany Ferfeckiej zostały pociągnięte w dół dość drętwym akompaniamentem orkiestry, pozbawionym wyczucia momentum tych arii. Mając w pamięci wykonanie Che gelida manina pana Giusti na Operaliach Plácido Domingo – był to punkt zwrotny jego kariery – nie wątpimy, że potrafi wydobyć z tej arii więcej.

Co zaś się tyczy pani Ferfeckiej, odbiła ona sobie ten stosunkowo słaby początek bardzo dobrym wykonaniem późniejszych scen solowych, zwłaszcza fragmentów Donde lieta uscì w stosowanej dynamice. Przyjaciołom Rodolfa – Sławomirowi Kowalewskiemu (Schaunard), Ilyii Kutyukhin (Marcello) oraz Jerzemu Butrynowi (Colline), obok wykonania swoich partii wokalnych, z czego wywiązali się bez zarzutu, przyszło również uzupełniać braki w aktorstwie głównej pary bohaterów. To właśnie oni ożywiali spektakl i nadawali mu wymiar teatralny, ponieważ zarówno Rodolfo jak i Mimi nie zdobyli się na nic ponad standardowy, tradycyjny arsenał operowego ruchu scenicznego i gestów.

W kontekście inscenizacji Barbary Wysockiej, zakładającej "uwspółcześnienie" akcji, tego rodzaju aktorstwo zdecydowanie nie miało szans, aby się sprawdzić. Jaka jest z kolei ta właśnie inscenizacja? Jest to dość konwencjonalne dzieło współczesnej sztuki reżyserskiej, kolejne uwspółcześnienie klasyka, dość grzeczne, by przełknęli je nawet umiarkowani tradycjonaliści. W naszym odczuciu, najmniej udanym jej elementem były zbędne i źle skomponowane że sceną projekcje video. Szczególnie w drugiej odsłonie, gdzie miały one za zadanie - jak się domyślamy - przenieść akcję w obszar wielkiego miasta, wprowadzając elementy trudne do zilustrowania tradycyjną scenografią, jak wielkomiejski ruch uliczny.

Niestety, nie zachowano przy tym żadnej spójności między projekcją, a samą sceną. Uderzał nas brak troski o perspektywę (postaci i obiekty z projekcji, znajdując się dalej od widza, były znacznie większe od bliższych mu postaci na scenie). Nie był to zatem skomponowany z całokształtem element scenografii, wzbogacający poczucie immersji widza, lecz po prostu... film puszczony w tle przedstawienia. Innym problematycznym aspektem były kostiumy, za które odpowiada Julia Kornacka. Jak wspomniano, akcja opery została uwspółcześniona, kostiumy budzą jednak wątpliwości co do kwestii, o jaką współczesność autorom inscenizacji chodziło. O ile Rodolfo I Colline z powodzeniem mogliby wyjść w swoich kostiumach i wtopić się w tłum młodych ludzi we współczesnej metropolii, o tyle Schaunard – ubrany w ramoneskę, z białym stratocasterem na kolanach – nawiązuje do bardzo wczorajszego już wyobrażenia artysty muzyka. W efekcie, wygląda raczej na reprezentanta tzw. dad rocka, niż na rówieśnika pozostałych.

Problem narasta wraz pojawieniem się Musetty, która przybywa do nas z jeszcze innej epoki (ery disco?) i objawia się w krzykliwej, błyszczącej kreacji, niczym Maryla Rodowicz na telewizyjnej gali sylwestrowej. W połączeniu ze specyfiką głosu wykonującą tę partię Aleksandry Orłowskiej-Jabłońskiej, Musetta tej inscenizacji przypominała bardziej zwariowaną ciotkę Marcella, narzucającą swoje towarzystwo młodzieży, niż na osobę należąca do tej samej generacji.

Aby nie wydać się zbyt surowym, pochwalmy dla kontrastu dobrze przemyślaną i zrealizowaną koncepcję oświetlenia w odsłonie pierwszej, gdy po pojawieniu się Mimi i wraz z rozkwitem uczuć Rodolfa, spartański, nieprzyjaźnie prezentujący się dotychczas budynek zamieszkiwany przez bohaterów, zupełnie odmienił swoje oblicze dzięki kilku subtelnym zmianom, przekształcając się niespodziewanie pod wpływem rodzącej się miłości w nastrojową przystań dla pary kochanków. Był to moment godnej uznania narracji wizualnej.



Krzysztof Żelichowski
Dziennik Teatralny Warszawa
22 grudnia 2021
Spektakle
La Bohéme
Portrety
Barbara Wysocka