Lament

Teatr plenerowy budzi więcej wzruszeń niż oprawiony w elegancki sztafaż sceniczny spektakl.

Na ławeczce trzy kobiety. Trzy pokolenia - babcia Zofia, córka Justyna i wnuczka Ania. Każda z nich po kolei wstaje i opowiada o swoich problemach, z którymi nie może się uporać. Zwykłe sprawy, które mogłyby dotyczyć każdego z nas. A jednak dla nich to balast nie do udźwignięcia. Może dlatego publiczność, zasłuchana jak nigdy w teatrze, chłonie każde słowo. No bo cóż? Wnuczka marzy o dżinsach, na które jej nie stać. Córka, która właśnie straciła pracę, nie widzi przed sobą żadnych szans. Zafascynowana aksamitnym płaszczem, nie jest w stanie oprzeć się tej absurdalnej pokusie. - Uwielbiam aksamit - mówi może dlatego wyciąga ze śmietnika poranionego kotka, którego futerko jest równie aksamitne jak wymarzony płaszcz. I wreszcie babcia. Pogodna staruszka, której życie wypełniają rozmowy ze zmarłym mężem. Naiwna, szczodra, ale jaką cenę zapłaci za swoją ufność - nie zdradzę.

Skromny spektakl "Lament na placu Konstytucji" atakuje nas bezbrzeżnym smutkiem i samotnością każdej z tych bohaterek. To wyrzut sumienia wobec obojętności, z jaką przechodzimy obok bólu i niespełnienia prowadzącego często do depresji, o której z takim znawstwem rozprawiamy. Prawda wewnętrzna i prostota ekspresji tych aktorek powoli i nas wciąga w ich dylematy. Szczególnie poruszająca jest sytuacja Justyny, która zapada się w sobie, przekonana, że nikt nie dostrzeże w niej walorów, które pozwoliłyby jej zająć jakieś miejsce w społeczności, w której żyje. Z tych małych i dużych porażek autor scenariusza Krzysztof Bizio buduje poczucie klęski. Jest naszym mimowolnym spowiednikiem, kimś, kto czuje najmniejsze ukłucie bólu. Pierwsza odkryła tego autora Krystyna Janda. Także tym razem po dokonaniu drobnych korekt stworzyła świat uniwersalny.

Słowo "lament" w zestawieniu ze zwyczajnością sytuacji, w jakiej poznajemy bohaterki, pokazuje mimowolną grozę. Bo nie ma drobnych nieszczęść. Musimy tylko umieć słuchać i współodczuwać. To jest podobno miara naszego człowieczeństwa. Pokorę budzi szlachetne aktorstwo każdej z bohaterek, choć każda proponuje odrębne środki wyrazu. Nieco histeryczna Olga Szarzyńska, jako wnuczka dusząca się w swoim toksycznym domu, skupiona na autoanalizie Maria Seweryn i ciepła, bezbronna w swojej naiwności Barbara Wrzesińska jako babcia. Każda z nich, może z wyjątkiem Justyny, coś chciała zmienić w swoim życiu. Niestety, żadna z nich nie zdążyła. I to jest wstrząsające. I prawdziwe.



Hanna Karolak
Gość Niedzielny
11 sierpnia 2017
Portrety
Krystyna Janda