Larum dla Gdyni

"Juliusz Osterwa za najlżejszą dla redutowej pracy teatralnej uważał pracę na Kresach Wschodnich, za najcięższą zaś pracę na Pomorzu, prawdziwą orkę na ugorze" (J. Ciechowicz, Teatr i okolice, Gdańsk 2010, str 342)

Niełatwo pisać o premierze w Teatrze Miejskim w Gdyni, kiedy ma się za sobą lekturę cytowanego profesora Jana Ciechowicza, znawcy i fascynata teatru, którego precyzyjność w oddawaniu niuansów zdarzeń jest godna chwały i sławy. Któż lepiej opisałby zawiłości gdyńskiego świata teatralnego począwszy od końca lat dwudziestych XX wieku? Ileż drapieżnych i podjazdowych ataków personalnych, ileż nieporozumień repertuarowych i lokalowych zostało przedstawionych w kolejnym dziele "rozgadanego" profesora Uniwersytetu Gdańskiego, tego nie podejmuję się wyliczyć (choć zdecydowanie więcej jest anegdot, legend, prawd ukrytych w zapomnianych dokumentach, których mnogość smakuje wyśmienicie).

A zatem, przystępując do oceny kolejnego spektaklu w dorobku naszego lokalnego teatru dramatycznego, skorzystam z ogólnego, kolokwialnie ujętego, wydźwięku lektury - pięknie jest pisać, gdy jest o czym. Niestety, po premierze sztuki Szymona Bogacza "Wszystko, co chcielibyście powiedzieć po śmierci ojca, ale boicie się powiedzieć" w reżyserii przemiłego Piotra Kruszczyńskiego, powiedzieć można tylko rzeczy smutne.

Nie chcąc oceniać werdyktu jury, które zakwalifikowało w zeszłym roku tę sztukę do grona pięciu finalistów Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, skupię się na niedramatycznym tekście Bogacza. Historia zdefraudowanej miłości ojcowsko-synowskiej, opartej na pozorach, lękach i przemocy, wpisana w odwieczne pojęcia życia i śmierci oraz duchów objawienie, nie przekonuje. Zabrakło prawdziwego dramatu którejkolwiek postaci, niedopowiedzianych zresztą, płytkich, z pozornym zadęciem dramaturgicznym. Żadna z postaci nie wchodzi w żywe interakcje z inną osobą dramatu, zapomniano o terminie momentu kulminacji. Relacje między postaciami są na poziomie tekstu czytanego, nie sceny.

Wspomniany podczas konferencji przez Kruszczyńskiego Bert Hellinger zapewne wiedziałby, jak dokonać ustawień postaci, aby dojść do wyzwolenia oczyszczającej energii, a czego zrobić nie umieli autor tekstu i reżyser razem wzięci. Zgodzę się, że problem relacji w rodzinie wart jest uważnego potraktowania w kontekstach różnych i przemyślanych, jednak nie zgadzam się na dorabianie filozofii tekstowi, który prawd o świecie nie przedstawia wcale. Teatr ma prowadzić do katharsis, a nie do ospałości i powolnego konania widowni (tym bardziej, że widzowie umieszczeni w ciasnym foyer czuli zobowiązanie kurtuazyjne do trzymania fasonu). Pisać każdy może? W imię ojca i syna (tak zresztą brzmi tytuł tekstu Bogacza, który sam na potrzeby spektaklu ten tytuł zmienił, powołując się na zamiłowania do amerykańskiego kina i Woody\'ego Allena).

Piotr Kruszczyński podjął się trudnego zadania wkomponowania tekstu w przestrzeń Teatru Miejskiego, ogarniętego konfliktami i kłopotami personalnymi. Być może niezręczność z tym związana spowodowała, że klamrowo ujęta sztuka toczy się leniwie, co wyjątkowo łatwo pozwala dostrzec ubóstwo tekstowe, ale również interpretacyjne. Rafał Kowal w roli syna - niewdzięcznego według matki, dla ducha ojca będącego marionetką, wygłasza kwestie mechanicznie, z charakterystyczną dla siebie manierą korzystania z wcześniejszych kreacji. Potencjał tego uzdolnionego aktora wyrażał się jedynie poprzez towarzyszenie innym na scenie, bez pomysłu na postać, która najprawdopodobniej miała personalizować odwieczne dylematy kobiet i mężczyzn, czyli co to znaczy być mężczyzną. Elżbieta Mrozińska jako Żona tego mężczyznę poniża, odbierając mu życiodajny zapał. Beata Buczek-Żarnecka jako Matka rości sobie pretensje do wspomnień tego mężczyzny, zakłócając tym samym relacje rodzinne i pamięć o zmarłym mężu. Olga Barbara Długońska w roli Siostry infantylnie wypomina krzywdy doznane za sprawą opuszczenia rodzinnego domu przez tego mężczyznę. Wszystkie kobiety stanowią przeciwwagę dla grubiańskiego Ojca (w tej roli nieprzekonywujący Maciej Sykała) i syna ulegającego rozlicznym perswazjom i godzącego się na poniżenie. A więc w imię matki i córki wespół z żoną pierwszą. Niestety, zbyt koturnowe kreacje kobiece dołożyły się do rozmycia ostatecznych sensów i idei spektaklu. A może współcześnie w naszym wolnym kraju nie ma się przeciwko czemu buntować, czego kontestować i nawet syn ze wskazania tekstowego (i autor na ten przykład) mają w tej kwestii niewiele do powiedzenia? Bo jak wytłumaczyć bieg wydarzeń, których kwintesencją okazują się wagonik kolejki i dwadzieścia złotych? Szkoda, że zamiłowania filmowe autora tekstu nie przyczyniły się do stworzenia dzieła wyjątkowego, które obnażyłoby behawioralnie, psychoanalitycznie i systemowo oraz dowolnie inaczej procesy interpersonalne, zachodzące w rodzinie, w małżeństwie i między istotami myślącymi w ogóle.

Nie wszystko jednak zasługuje na bezwzględną krytykę. Sukienka Olgi Barbary Długońskiej przyciągała koedukacyjnie wzrok całej widowni, głównie dlatego, że przypominała klasyczny szyk i styl Audrey Hupbern (choć prowokacyjnie i niezwykle kobieco podkreślony przez autorkę kostiumów Jolę Łobacz), podobnie jak fryzura aktorki, kapelusz i okulary. Kapelusz scenicznej Matki pięknie udrapowany komponował się wyśmienicie z jej blond włosami. Skromna jak zwykle w Miejskim scenografia trąciła amatorszczyzną, ale czarna wanna wzbudziła niejakie zainteresowanie, podobnie jak złudzenia optyczne spowodowane odwróceniem planów przestrzeni. Wrażenie ciasnoty scenicznej nie znikało, choć aktorzy bardzo się starali, by nie dać poznać, że mogą runąć ze sceny, np. w czeluść dekoracyjnego grobu ( i chyba rola dramaturga ruchu sprowadzała się jedynie do zachowania szczególnego bezpieczeństwa).

Niedawno w Miejskim odbyła się premiera "Ślubu" w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza (Rafał Kowal w roli głównej). Kruszczyński pokazał pogrzeb i stypę (Rafał Kowal w roli głównej). Czyżby nadszedł czas na ogłoszenie żałoby narodowej gdyńskiej? Zgodnie z patetycznym zapałem przyświecającym pomysłodawcy stałego teatru na gdyńskiej ziemi, Stanisławowi Brylińskiemu (zaglądając ponownie do dzieła profesora Ciechowicza), chcącego stworzyć Gdyński Teatr Narodowy, taki patos fatalistyczny wydaje się być uzasadniony. Teatr zawodowy nie polega na przysposabianiu słabych tekstów oraz obsługi technicznej ( po raz pierwszy tekstowo na scenie zaistniał Leszek Hoppe) do kreowania świadomości i stylu. W imię czego?



Katarzyna Wysocka
Gazeta Świetojanska1
16 listopada 2010