Lear bez aktorów

Koncepcja "Leara" Jędrzeja Piaskowskiego, na motywach "Króla Leara" Szekspira, robi wrażenie przemyślanej w szczegółach. Jak to się stało, że nie sprawdziła się na scenie? Podawane na biało fragmenty Szekspira, podlewane tekstami Rodrigo Garcii zabiły dramat i ukatrupiły aktorów. Została scenografia, świetnie ustawione światła i emocjonalna pustka.

Na ten spektakl poznańscy teatromani czekali szczególnie. Głównie pokolenie, które pamięta wydarzenie sprzed 24 lat, kiedy na scenie Teatru Nowego podczas prób generalnych do "Króla Leara", zmarł genialny aktor, Tadeusz Łomnicki. Przez prawie ćwierć wieku żaden z reżyserów nie chciał (albo nie dano mu) reżyserować w Poznaniu "Króla Leara", choć powstawały w tym czasie bardzo udane jego realizacje, jak choćby znakomite "Pieśni Leara" Teatru Pieśń Kozła.

Kiedy Piotr Kruszczyński, dyrektor Teatru Nowego, obwieścił, że powierza realizację "Leara" Jędrzejowi Piaskowskiemu, wszyscy podziwiali jego odwagę, nie kryjąc obaw, czy młody, niedoświadczony reżyser udźwignie dramat i cały jego kontekst.

Ci, którzy oglądali "Versus" Rodrigo Garcii w reżyserii Piaskowskiego mieli trochę więcej nadziei, bo byli świadkami, jak dobrze poradził sobie z tekstem trudnym, stwarzającym pokusę wpadnięcia w teatralne efekciarstwo. Zamiast niego, dostaliśmy poruszający zapis patologicznych relacji rodzinnych. I prawdziwy popis gry aktorskiej. Wydawało się, że reżyser szedł za instynktem aktorów i pozwalał im na samodzielne szukanie dróg do zbudowania własnej roli.

To, że zabierając się za reżyserię "Leara" Piaskowski będzie chciał uciec jak najdalej od wydarzeń sprzed lat, było oczywiste. Stąd nie dziwiło specjalnie zastrzeżenie, że przedstawienie będzie jedynie na motywach "Króla Leara" Szekspira. W ostatecznym kształcie z szekspirowskiego tekstu ostało się niewiele. W dodatku reżyser wpadł na pomysł (który obrócił się przeciwko niemu), żeby aktorzy mówili tekst na biało, nie interpretując go, tylko beznamiętnie wyrzucając z siebie. Nawet znakomici aktorzy Teatru Nowego nie są w stanie zbudować w ten sposób roli. Beznamiętne podawanie tekstu sprawdza się czasem w filmie, podczas operowania dużym zbliżeniem, gdzie widać każdy grymas, każde drgnienie powiek, ból, malujący się na twarzy, uśmiech, przyczajony w kącikach ust. W teatrze - poddaje w wątpliwość konieczność angażowania aktorów.

Być może takie było zamierzenie reżysera, może zamiast ról, chciał mieć słowa, układające się w traktat o świecie bez wartości, ale do tego potrzebne jest coś jeszcze, nie wystarczy praca z teatralnym dramaturgiem.

Król Lear (Aleksander Machalica) jest, a jakoby go nie było. To samo dotyczy wszystkich pozostałych aktorów, którym reżyser odebrał możliwość zbudowania postaci. Nie zaistniały ani córki Leara: Goneryla (Gabriela Frycz), Regana (Dorota Abbe) i Kordelia (niczego nie wniosło jej męskie wydanie - w tej roli Mateusz Ławrynowicz), ani Gloster (Tadeusz Drzewiecki), Kent (Andrzej Niemyt), Lear II i jednocześnie Jan Sebastian Bach (Paweł Hadyński), Król Francji (zarazem Szalony Tomek i Egdar) czyli Szymon Mysłakowski, Edmund (Nikodem Kasprowicz), Książę Burgundii (Waldemar Szczepaniak), Książę Kornwalii (Filip Frątczak) i Książę Albanii (Ildefons Stachowiak). Osobną drogą poszła Antonina Choroszy (błazen), która wyraźnie nie chciała wpasować się w konwencję kukłowatych bohaterów. Niestety, jej desperacja rozbiła raczej koncepcję reżysera niż ją wzmocniła, a próba skupienia na sobie uwagi widzów zmąciła i tak wystarczająco już mętny komunikat, płynący ze sceny.

Odpowiedzią scenografki (Justyna Elminowska) na koncepcję podawania tekstów na biało jest klinicznie biała scenografia, przywodząca na myśl szpitale dla obłąkanych. I właściwie wystarcza ona za cały komentarz. Dopełniają go znakomicie ustawione światła (Paulina Góral).

Jeśli ze sceny nie płyną żadne emocje, a zamiast próby zbudowania dramatu, pojawia się próba zbudowania traktatu - widz zmuszony jest udać się na emigrację wewnętrzną, żeby jakoś przetrwać do końca spektaklu.

Intelektualne potyczki z widzem mogą być, rzecz jasna, wciągające, ale trzeba w nie umieć wciągnąć aktorów, bo teatr rządzi się innymi prawami niż tekst, będący interpretacją innych tekstów. Nawet, jeśli są to teksty Szekspira i Rodrigo Garcii (o pozostałych nie wspominając).

Mam podejrzenie, że wizja reżysera koncepcyjne jest konsekwentna i spójna, uruchamia też całą masę kontekstów - literackich, filmowych, popkulturowych i polityczno-społecznych. Brakuje tylko przełożenia jej na scenę, tu dramat pojawia się tylko na projekcjach wideo, napięcie wprowadzają obrazy i odgłosy wojny albo twarz pobitej kobiety na ekranie, wlokącej się gdzieś poboczem drogi. Ze swoistego odrętwienia widza wyrywają trzy sceny: kiedy Gloster (wystylizowany na Karla Lagerfelda) zdejmujący ciemne okulary i obnaża oczy zaszyte powiekami (u Szekspira Gloster zostaje oślepiony) oraz druga z jego udziałem - gdy symbolicznie zrzucany jest ze skały i jeszcze - Szalony Tomek, przemierzający scenę jako kaleka-leżak.

Odnoszę wrażenie, ze Piaskowski za bardzo chciał wsadzić historię Leara we współczesne konteksty, choć ona sama jest wystarczająco uniwersalna, ponadczasowa. Szekspirowski "Król Lear" nie odnosi się przecież do żadnej konkretnej epoki, problemy o których mówi traktuje się raczej symbolicznie niż historycznie: starość, śmiertelność, upadek wartości, uznawanych za absolutne. Życie w świecie pozbawionym Boga. Między porządkiem a chaosem, rozsądkiem a obłędem. Choć może częściej - w obłędzie i wśród obłąkanych.

A może reżyser chciał opowiedzieć widzom swoją wersję legendy o mitycznym królu Bretanii, tej samej, na której Szekspir oparł swój dramat? Wersję, w której Lear jest przedstawicielem patologicznej rodziny, chętnie obmacującym swoje - opóźnione w rozwoju - córki: Gonerylę i Reganę (Kordelia czując się facetem, wcześniej opuściła rodzinny dom), traci rozum dość szybko, w pomieszaniu monologuje o kopanym psie i podnosząc wysoko kolana, prawie w podskokach, opuszcza ziemski padół, cedząc słowa: Więc jakieś życie świta przede mną. Dalej, łapmy je, pędźmy za nim, biegiem, biegiem! To ryzykowny zabieg, jak kilka innych, które wybroniłyby się może, gdyby dźwigały przy tym jakiś ciężar dramatyczny. A tak pełnią jedynie rolę ozdobnika, idealnie wpasowanego w rytm muzyki. Szkoda, że dramaturgicznie nic z tego nie wynika.



Iwona Torbicka
www.kulturaupodstaw.pl
14 kwietnia 2016
Spektakle
Lear