Lekki i przyjemny koncert we frakach

Premierowe wykonanie koncertowe "Córki Pułku" było doskonale zbalansowaną propozycją na udany wieczór. Opera komiczna Donizettiego, choć tutaj pozbawiona teatralności, zabawnych dialogów i scenografii, wciąż bawiła publiczność. Opera Wrocławska udowodniła, że nawet koncert we frakach może być lekki i przyjemny ⎼⎼ tak jak chciał tego włoski kompozytor.

Romantyczną historię nieokiełznanej Marii (tytułowa córka pułku) poprowadził narrator. Jerzy Snakowski z poczuciem humoru i uśmiechem na twarzy przybliżył widzom libretto, dodając tu i ówdzie dowcipne komentarze na temat każdego z bohaterów operowej przygody. Ci z kolei nie pozostawali obojętni na jego słowa. Na scenie panowała przyjazna i bezpośrednia atmosfera. Śpiewacy doskonale się bawili odgrywając swoje role, a jednocześnie cieszyli się swoim występem zachowując się tak swobodnie, jakby grali dla siebie. Przebrani w kostiumy, wiercili się na wystawionych przed orkiestrą krzesłach nie mogąc skompresować swoich ról do samego śpiewu. Tu się przepychają, tu przekomarzają, tu wdzięczą i przybijają sobie piątkę. Formalność wykonania koncertowego została złamana ze smakiem i przymrużeniem oka. Nawet dyrygent, wybitny Nicolas Krauze, mimo pełnego profesjonalizmu skupienia na swojej jakże trudnej pracy, poddał się nastrojowi. Stojący pośrodku sceny na równi ze śpiewakami, był niezastąpioną częścią wydarzenia. Jego dogłębne zrozumienie kompozycji, przełożone na pełne charyzmy gesty, scaliło wszystkie elementy opery w piękną, bezbłędnie lekką całość.

Utwór rozpoczyna chór, który z powagą (rzecz się dzieje w Tyrolu, a czasy są niespokojne: wojna idzie) wznosi modły do siły wyższej. Strach udzielił się Markizie, granej przez Barbarę Bagińską, która z egzaltacją dołącza do tłumu. B. Bagińska zagrała surową Markizę w sposób delikatnie przerysowany, doskonale pokazując wyższość swojego statusu społecznego. Jako jedyna z aktorów nie kręciła się w swoim miejscu, siedząc elegancko jak na damę przystało, ze śmiesznie zadartym nosem. Cudnie. W duecie towarzyszył jej służący Hortensjusz czyli Jakub Michalski śpiewający pięknym basem. Po tym krótkim, poważnym wstępie poznajemy historię Marii, sieroty znalezionej i adoptowanej przez 21. pułk. Maria, czarująco grana przez Katarzynę Oleś-Blacha, której głos jest instrumentem nie z tej ziemi, śpiewa razem ze swoim przybranym ojcem Sulpicjuszem. Jacek Jaskuła, obdarzony głębokim basem, przybiera rolę troskliwego opiekuna i ich duety brzmią ciepło i rodzinnie.

Mili państwo, teraz czas na miłość. Krystalicznie piękna dla ucha para sopranu Marii i tenora Tonio rozkosznie wyśpiewała swoje zakochanie. Zbliżamy się do najsłynniejszej arii "Ah! Mes Amis!", która uchodzi za jedną z trudniejszych, gdyż wymaga od tenora wyśpiewania ośmiu, a nawet dziewięciu wysokich C. Jędrzej Tomczyk został momentalnie okraszony gromkimi brawami za jej imponujące naturalnością wykonanie. Następująca po nim finałowa dla aktu I solówka Oleś-Blachy "Il faut partir", opowiadająca o bólu rozstania z ukochanym, faktycznie, zgodnie z zapowiedziami narratora, była rozdzierająco smutna. Jej tkliwy głos na pewno złamał niejedno serce.

Wracając po przerwie zastajemy Marię w nieco innych okolicznościach. Komiczna scena lekcji muzyki, w której dostojna Markiza traci cierpliwość do rozkapryszonej Marii i kontrastujący z dworskim wychowaniem dziarski, żołnierski duet z Sulpicjuszem ponownie wprowadzają wesołość na scenę. Pojawienie się na zakończenie epizodycznej, ale jakże zabawnej, Księżnej de Crakentorp to już wisienka na torcie. Zofia Dowjat, choć nie zaśpiewała ani jednej nuty, rozbawiała publiczność do łez swoim subtelnym, aczkolwiek skutecznym, poczuciem humoru.

Doskonała obsada, piękne głosy, fantastycznie zgrana orkiestra i chór: koncertowa "Córka Pułku" to czysta przyjemność i doskonała zabawa zarówno dla koneserów opery jak i dla tych, którzy od tej sztuki stronią.



Dorota Wierzbicka
Dziennik Teatralny Wrocław
27 maja 2019
Spektakle
Córka pułku
Portrety
Nicolas Krauze