Lemoniadowy Joe
"Wesele hrabiego Orgaza" w reż. Jana Klaty w Starym Teatrze w KrakowieWiedziałem, że kiedyś na siebie trafią, nie sądziłem, że z ich spotkania tak niewiele wyniknie. Roman Jaworski i Jan Klata, czyli modernistyczny ekscentryk, piewca groteski i literacki wizjoner początku XX wieku versus postmodernistyczny prowokator, przewrotny wielbiciel popkultury i teatralny wojownik początku wieku XXI. Ich pojedynek odbył się w Krakowie tego dokładnie wieczoru, kiedy na boisko w Afryce wybiegli piłkarze Meksyku i RPA. Niestety, transmitowany w lokalu obok mecz futbolowy wzbudził więcej emocji niż spektakl Klaty, co oczywiście można by skwitować ironicznym grymasem, gdyby nie przeczucie, że mogło i miało być inaczej. W końcu jeżeli mówi się "a" i w foyer Starego Teatru buduje pod nosem Swinarskiego ring, a potem przez dobry kwadrans prezentuje walkę zapaśników, trzeba powiedzieć "b" i prapremierową potyczkę z zapomnianym autorem zamienić w naprawdę wspaniałe widowisko (jak mawiają sprawozdawcy sportowi). Tymczasem skończyło się na kilku niemrawych baletach...
A przecież Wesele hrabiego Orgaza to powieść napisana jakby specjalnie dla Klaty. Jest w niej dokładnie to, co od początku pociąga młodego artystę: schyłek religii, upadek sztuki, zanik indywidualności, triumf mas, magia kiczu, szalbierstwo ideologii, wszechwładza pieniądza, perwersyjna fascynacja teatrem... A wszystko nasycone obezwładniającym erotyzmem i wypowiedziane w hiperkabaretowym stylu blagi, zgrywy i piętrzącej się parodii. Druga i trzecia dekada przeszłego wieku to był czas politycznych i cywilizacyjnych utopii, a zarazem wielkich powieściowych antyutopii, które rodziły się z lęku przed szaleństwem nowoczesnego świata. Jaworski odpowiedział na nie inaczej, nie fantastyczną i groźną wizją w typie powieści Huxleya, Orwella czy choćby naszego Michała Rusinka, który w 1928 roku ogłosił Bunt w krainie maszyn, ale nie mniej szaloną zabawą literacką. Jego powieściowy "humbug" (ulubione słowo Jaworskiego) sam w sobie był najlepszym wyrazem przeczuwanej katastrofy. Jak orgie na ruinach Rzymu czy karnawałowe tańce w zadżumionych miastach średniowiecznej Europy.
Wesele wzorowane na Gargantui i Pantagruelu Rabelais\'go przypomina groteskowe powieści-worki Witkacego i katastroficzne poematy buffo Gałczyńskiego. Powieść składa się z dziesięciu opasłych rozdziałów (w pierwszym wydaniu z 1925 roku liczyła 555 stron), wypełnionych po brzegi bombastycznym opisem pewnego bardzo ekscentrycznego przedsięwzięcia, które ma uratować duchowo wyjałowioną ludzkość. Pomysłodawcą, sponsorem i głównym wykonawcą projektu jest miliarder Yetmeyer, amerykański hodowca byków i wielbiciel dawnej kultury hiszpańskiej. Swoją diagnozę współczesnej dekadencji najpewniej przepisał z Ortegi y Gasseta: "Zniknęły jednostki. Z wnętrza własnego nikt nie piśnie słówka. Słuszne to tylko, co uradzą bandy. Głupstwa się dzieją wyłącznie gromadne. Same obchody, meetingi, sesje i kolegia. Ludzie bez ludzkości, ludzkość bez kultury, kultura bez historii, historia bez twórczości". Aby odnowić w ludziach poczucie więzi z przeszłością i obudzić w nich twórczą energię, Yetmeyer organizuje - uwaga - widowisko teatralne, które swoim kształtem przypomina barokowe pompa funebris, zgrabnie skrzyżowane z corridą, fiestą i nowoczesnym dancingiem. Zasadniczo bowiem chce zbawiać ludzkość pantomimą i tańcem. Choć jego specjalnością jest gadanie - cała powieść Jaworskiego aż ugina się od wyznań, manifestów, traktatów i dekalogów filozofującego miliardera - ratunku szuka w bezsłownym geście.
Miejscem transmitowanego na cały świat widowiska będzie Toledo, ojczyzna wielkiego indywidualisty i fantasty Don Kichota, a jego bohaterami postacie wzięte z płócien El Greca, których namiętnym kolekcjonerem jest biznesowy rywal Yetmeyera - Havemeyer. Wywożąc płótna do Ameryki, Havemeyer zabrał Europie jej przeszłość, a tradycję zamknął w sejfie. Ale nie wystarczy odebrać kolekcji miliarderowi, by przywrócić Europejczykom poczucie więzi z wielkimi przodkami. Trzeba - tłumaczy Yetmeyer - raz na zawsze zerwać z kolekcjonerstwem i przeżywać historię jak teraźniejszość. Temu właśnie ma służyć jego spektakl. Ponieważ Havemeyer jest zaskakująco podobny do bohatera słynnego obrazu Pogrzeb hrabiego Orgaza, Yetmeyer postanawia zainscenizować Wesele hrabiego Orgaza, a w głównej roli obsadzić rywala. Ale nie satysfakcjonuje go fikcja. Aby spektakl mógł być skuteczny (sic!), Havemeyer musi uwierzyć w Boga, tylko bowiem za sprawą duchowego utożsamienia z postacią można "z powrotem nawiązać porwane ścięgna kultury". Dodajmy, że dla wzmocnienia per formatywnego efektu przebiegły Yetmeyer przekształci wesele w obrzęd ofiarny i w kulminacyjnym momencie skropi krwią Havemeyera jałową ziemię Europy
Jaworski był wielkim prześmiewcą i stale przerzucał się z powagi w komizm, tylko że to, co poważne, jest u niego parodią, a to, co zabawne, niesie zazwyczaj budujące przesłanie. W samym śmiechu dostrzegał "zbawczą" potencję, dlatego kpił ze wszystkiego i wszystkich. Jego chichot unosił się nad masami, które tak łatwo dają się zahipnotyzować amerykańskim szalbierzom, i nad europejskimi pięknoduchami, którzy tak chętnie ogłaszali się zbawcami świata. Wielowątkowego Wesela nie sposób zamknąć w jednej, spójnej interpretacji, każde zresztą zapisane w nim zdanie ciągnie w inną stronę niczym konie w kwadrydze. Uderzający jest jednak metaforyczny obraz nowoczesności, jaki wyłania się dziś z powieści Jaworskiego. Owa wizja globalnego, quasi-religijnego spektaklu, reżyserowanego przez wyrachowanych producentów, którzy utopijną fantazję artystów zamieniają w dobrze sformatowany, masowy produkt. Nie jest to mało, a przecież transmitowane na cały świat widowisko Yetmeyera uruchamia w wyobraźni późnych wnuków Jaworskiego o wiele więcej skojarzeń! Klata jednak nie poszedł ich tropem i nie zaktualizował na scenie "maniakalnej" groteski zapomnianego dandysa. Może taka aktualizacja wydała mu się zbyt oczywista wobec permanentnego show, w którym na co dzień uczestniczymy? A może uznał, że w Trzech stygmatach Palmera Eldritcha powiedział znacznie więcej o współczesnym szaleństwie niż Jaworski w swojej zwariowanej powieści?
Niewykluczone, pytanie jednak, czego szukał w Weselu hrabiego Orgaza? Wydaje się, że dramatu człowieka nowoczesnego, który na minutę przed śmiercią powtarza jak Havemeyer: "Nie wierzę, nie czuję, najmniejszej nadziei nie zabieram z sobą, nikogo nie kocham". To właśnie ta dekadencka "czczość" skłoni amerykańskiego kolekcjonera do udziału w hiszpańskim performansie. Havemeyer Romana Gancarczyka nosi w sobie piętrowe pokłady melancholii i tylko zmysły pięknej tancerki Evaristy (Ewa Kaim) potrafią go z niej na chwilę wytrącić. Pożądanie jednak poniża miliardera, a świadomość erotycznego uzależnienia bardzo go drażni, natomiast propozycja głównej roli w widowisku przydaje jego egzystencji ciężaru i blasku. Cóż, że wychodzi ona ze strony rywala, który nie nosi - jak Havemeyer - smokingu, tylko cudaczny strój kowbojski niczym jakiś Lemoniadowy Joe. Niech będzie i kowbojski, byle życie nabrało sensu! Havemeyer staje więc przed ołtarzem, jak chce tego Yetmeyer, ale najpierw przemyśliwa sobie parę spraw, a zasadniczo jedną, tę mianowicie, że bardzo chciałoby się wierzyć w Boga, ale nijak uwierzyć w niego nie można. Jedyne pocieszenie w tym, że niewiara jest w gruncie rzeczy wiarą, tylko na odwrót. Rekonstruuję tu stan duszy Havemeyera z niejakim przekąsem, bo też nie da się go wziąć na poważnie, zważywszy na okoliczności, w jakich działa bohater, a i na sam jego powieściowy rysunek.
Klata też na poważnie go nie bierze, nie wiedzieć czemu jednak poświęca mu w swoim spektaklu tak wiele uwagi. Jakby Havemeyer był jakimś, nie przymierzając, Henrykiem z Gombrowiczowskiego Ślubu. Tymczasem daleko mu nawet do Sydneya Price\'a z Bzika tropikalnego Przecież ten Havemeyer to śmieszna marionetka w rękach innego manekina i cudaka. Szukać w nim jakichś egzystencjalnych głębin - syzyfowa praca. Jasne, że obaj bliźniaczy miliarderzy mówią rzeczy niezwykle istotne (przemieszane jednakowoż z kompletnymi nonsensami), ale przecież są oni tylko groteskową tubą Jaworskiego i budowanie z ich tyrad dialogów to pomysł tak samo ryzykowny, jak adaptowanie na scenę powieści Witkacego. Klata jednak, wspomagany przez dramaturga Sebastiana Majewskiego, poszedł właśnie tą drogą i z rwącego potoku słów, które co rusz dziwią się sobie, odprowadził kilka małych strumyczków, wierząc, że w ten sposób uda mu się zbudować dramat. Niestety, skończyło się na montażu serii dość wątłych scenek, z których nawet kształt powieściowej fabuły z trudem daje się odczytać. Wcale się temu nie dziwię, bo powieść Jaworskiego opiera się takiej adaptacji jak rzadko która. Wybór, spójność, wyrazistość, porządek to pojęcia obce Weselu i jeżeli przymusić tę prozę do scenicznego działania, jej karnawałowa energia zniknie, a drażniąca maniera stylistyczna skompromituje wszelki sens. Jaworskim ani "dusznych" problemów nie wypowiesz, ani psychologicznych interakcji nie wytworzysz. Nie lepiej więc było sięgnąć po zapomniany dramat Hamlet wtóry, który jest teatralnym bratem bliźniakiem Wesela (po raz pierwszy sztukę tę wyreżyserował Maciej Prus, a było to osiem lat temu), niż otamowywać wyobraźnię i język Jaworskiego?
Słabiutka konstrukcja dramatyczna wisi w spektaklu Klaty na choreografii, która zdominowała całe widowisko, ale oprócz bardzo dowcipnej parodii Święta wiosny (brawurowy występ Juliusza Chrząstowskiego w roli Podrygałowa) niewiele do niego wnosi. Grzeczne balety noga w nogę obniżają rangę nie tylko dzieła pisarza, ale i reżysera, który przyzwyczaił nas przecież do niezwykle ryzykownych układów... W ogóle to, co stanowi największy atut Klaty: tempo, precyzja i wykończenie akcji (jeśli trzymać się piłkarskich skojarzeń), w Weselu bardzo szwankuje. Ale gdyby nagle odjąć choreograficzną pracę Maćka Prusaka od reżyserskiej roboty Klaty - co by zostało? Parada kilku groteskowych figur, z których najlepiej zrobiona jest postać Yetmeyera. Krzysztof Globisz zabawnie naśladuje amerykański akcent, ale gdy trzeba, mówi czysto, odsłaniając twarz sprytnego manipulatora. Gra zwalistego kowboja, ale gdy trzeba, z lekkością przesuwa się między postaciami jak hetman na trójwymiarowej szachownicy - główny motyw scenografii Justyny Łagowskiej to czarno-białe romby na podłodze i ścianach. Yetmeyer jest rozczulający, ale i tajemniczy, nawet groźny, a w ostatniej scenie przerażający niczym bohater jakiejś kolejnej Piły czy innych Krwawych walentynek. Klata ubrał go bowiem w rzeźniczy fartuch i włożył w rękę miecz, którym zetnie Havemeyera. Przed chwilą miliarderzy zastygli na tle wielkiego płótna El Greca, dyskretnie oświetlonego płomieniem kilku świec, ale teraz ściana się uniosła i w sinej pustce błysnął miecz.
Tak kończy się ta dziwna rozgrywka rodem z teatrzyku osobliwości, który czasami przypomina jasełka (scena walki z bykiem), a czasami komputerową animację (scena symbolicznej egzekucji). Oprócz miliarderów zaludniają go jeszcze książę, kardynał, matador, grupa tancerzy, a także Bramin i Chińczyk, stale towarzyszący głównym bohaterom jako duchowi kierownicy nowoczesnych dekadentów. Wszyscy są oczywiście bardzo zabawni i publiczność Starego raz po raz nagradza ich gromkim śmiechem. Krakowianie przecież kochają kabaret, a gdy aktor przebierze się za purpurata z cygarem w dłoni, radości pod Wawelem nie ma końca. Ciekawe jednak, że tę rozrywkę funduje im reżyser, który do niedawna lubił widzów raczej prowokować, niż im dogadzać. Czyż nie dlatego sięgnął po Jaworskiego, który swoją powieść dedykował "mądrym Indianom", twierdząc, iż do nich jedynych mógł "przemawiać po polsku" Najwyraźniej jednak wojownik stępił broń. Owszem, starczyło mu sił, by obsesyjnego wizjonera zamienić w kabaretowego tekściarza o mocno grafomańskich ambicjach, ale czy satysfakcjonuje go to zwycięstwo? Mnie nie. A mogło być tak ciekawie (jak mawiają sportowi sprawozdawcy).
Jacek Kopciński - redaktor naczelny miesięcznika "Teatr". Adiunkt w Instytucie Badań Literackich PAN, wykładowca Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Autor m.in. książek Gramatyka i mistyka. Wprowadzenie w teatralną osobność Mirona Białoszewskiego (1997), Którędy do wyjścia? Szkice i rozmowy teatralne (2002). W 2009 roku opublikował Nasłuchiwanie. Sztuki na głosy Zbigniewa Herberta.
Jacek Kopciński
Teatr
24 września 2010