Łodzianka ze Szczecina

Z Ewą Pilawską, dyrektorem Teatru Powszechnego, rozmawia Anna Gronczewska

Za co Pani lubi Łódź?

Za jej niepowtarzalny klimat. Za piękno, które gdzieś było, potem na moment zniknęło i znowu powraca. Mam wrażenie, że teraz jest najlepszy czas odbudowy, poszukiwania tego piękna. Lubię Łódź za jej położenie, za pokorę. I za ludzki melanż.

Nie wszyscy zgodzą się z poglądem, że Łódź jest ładnym miastem...

Ja uważam, że jest piękna, tylko trzeba ją oglądać z podniesioną głową. Zabudowa Łodzi jest rewelacyjna. Ma wspaniałe zabytki, które są gdzieś w nieoczywisty sposób poutykane. Proszę spojrzeć na familioki, Księży Młyn, ul. Tymienieckiego, Piotrkowską. Za chwilę można przenieść się do fantastycznych parków (np. na Zdrowiu) albo na obrzeża miasta. To piękne miasto, tylko dotknęła je głęboka zapaść. Łódź utrzymywały kobiety, ale padł przemysł włókienniczy. Bezrobotne kobiety, które wcześniej dawały siłę swoim rodzinom wpadły w depresję. Miasto opanował marazm i przygnębienie. Transformacja, w której uczestniczymy jest bolesna, ale nieunikniona i trzeba widzieć światło na końcu drogi.

Nie odnosi Pani wrażenia, że łodzianie inaczej patrzą na swoje miasto niż ludzie z zewnątrz?

To prawda, też to zauważyłam. Być może wynika to z kompleksów? W innych miastach nawet, gdy jakieś wydarzenie artystyczne nie do końca się uda, wszyscy trzymają kciuki, by w przyszłym roku było lepiej. A w Łodzi często potykamy się o czarny PR. Gdy otwiera się gazetę - afera goni aferę, jeden problem prześciga drugi. I tylko gdzieś małymi literami wspomina się o ważnej wystawie, na którą przyjeżdżają ludzie z całej Polski, o istotnym koncercie muzyków światowej renomy. Może piszą o tym sfrustrowani ludzie? W minioną niedzielę organizowaliśmy w ramach działającego w naszym teatrze Polskiego Centrum Komedii panel dyskusyjny poświęcony komedii. Znamienne zdania wygłosili Łukasz Drewniak i Andrzej Saramonowicz, obaj zajmujący się sztuką, tylko w innych przestrzeniach. Potwierdziła to psycholog dr Monika Wróbel biorąca udział w rozmowie. Polacy mają jedną wspólną cechę. Wstają rano i mówią: "ale boli mnie głowa" albo "nie chce mi się iść do pracy - znów beznadziejny dzień" czy "dziś w szkole znów klasówka". Sama energia pracy, nauki i okres dziecięctwa umyka, jej przyjemność gdzieś się rozmywa. Nie widzimy pięknego dnia, świecącego słońca i ożywczego deszczu.

Pani jest łodzianką?

Nie, pochodzę ze Szczecina. Jednak większość swego życia spędziłam w Łodzi. I czuję się łodzianką.

Łodzianką została Pani z przypadku, czy z wyboru?

W życiu nie ma przypadków. To był mój wybór. Nie żałuję, że mieszkam w Łodzi. Pewnie, że mam momenty, gdy zazdroszczę Wrocławiowi, że tak potrafi się wypromować, tak dobrze mówi o swoim środowisku i tak bardzo się wspiera. Ale póki co pozytywną energię dotyczącą Łodzi sprzedałam mojemu synowi Piotrowi. Zdał rewelacyjnie rozszerzoną maturę zarówno humanistyczną, jak i ścisłą. Mógł wybrać absolutnie każdą uczelnię w Polsce, a zdecydował, że zostaje w Łodzi. Studiuje na Uniwersytecie Łódzkim.

Ma Pani ulubione miejsce w Łodzi?

Nie mam ulubionego, ale co rusz odkrywam piękne miejsca. Bardzo lubię familioki, pofabryczne budynki, Księży Młyn. One mają tajemnicę, niepowtarzalny klimat, choć teraz porobiły się tam parki budów. Mieszkam na Radiostacji, a najczęściej spaceruję po parku im. 3 Maja.

Czy potrafimy zadbać o nasze zabytki, unikatową architekturę?

Uczymy się tego, ale idzie nam powoli. Co można mówić o dbaniu o zabytki, skoro nie sprzątamy po własnych psach? Dopiero kiedy któryś zabytek jest w fatalnym stanie, popada w ruinę, budzimy się i z doskoku próbujemy go pozbierać, połatać, ocalić. Nie umiemy jeszcze wpisać dbałości o zabytki, o miasto, w naturalny krwiobieg, naturalny odruch codziennej pracy. Wierzę bardzo, że będziemy potrafili zadbać o nasze miasto. Jadąc ul. Gdańską widać pięknie odnowioną kamienicę w kolorze szarym. Swoim pięknem zdominowała całą ulicę. Jeśli będzie nas na to stać, to tak będą wyglądały wszystkie łódzkie ulice. Marzę też, by ul. Piotrkowska stała się ulicą sztuki. Przy tylu uczelniach artystycznych, które są w naszym mieście, przy takiej ilości bardzo utalentowanych, a często bezrobotnych artystów Piotrkowska powinna tętnić życiem twórczym - małe sceny, sceny kabaretowe, liczne galerie. Powinno być to miejsce rozmów o sztuce.

Czy łodzianie kochają teatr?

Bardzo. Gdyby nie kochali, nie mielibyśmy racji bytu. Gramy przedstawienia od wtorku do niedzieli dla 450-osobowej widowni. Nie wystawiamy bajek i lektur. Gramy pełne spektrum repertuaru komediowego - spektakle z gatunku "czystego śmiechu", jak "Szalone nożyczki", i te które zmuszają do refleksji, pokazują, różne odcienie życia, np. "Plotka".

Mieszkańcy Łodzi wolą więc przyjść do teatru na komedię, a nie dramat?

Myślę, że nie kategoryzują w ten sposób, wybierają po prostu dobry teatr. Zdarza się, że dzwonią do mnie znajomi z prośbą o pomoc w dostaniu biletów na spektakle do Teatru Jaracza. Na Międzynarodowym Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych prezentujemy pełne spektrum gatunków. Są to spektakle z Zielonej Góry, Legnicy, nie unoszone przez znanych aktorów, a nie można dostać biletów. Dobry teatr obroni się zawsze.

Czego brakuje Łodzi, by stała się prawdziwą metropolią?

Wiary jego mieszkańców, że ono jest już metropolią. Że mamy wszystkie niezbędne wskazujące na to elementy, nie umiemy jeszcze ich tylko używać, korzystać z nich i o nie dbać.



Anna Gronczewska
Polska Dziennik Łodzki
30 maja 2009
Portrety
Ewa Pilawska